Nic tak nie poprawia samopoczucia jak masaż biognetyczny, dlatego też obel-bort Ubir nuf Dem od niego rozpoczynał każdy nowy dzień swojego życia. Podśpiewując fałszywie melancholijne frazy nowo zasłyszanej melodii, czekał, aż trzy otaczające go służboty zakończą układanie fałd obszernej koszuli. Potem odprawił je ruchem ręki i przeszedł do wspaniałego salonu, którego wnętrze spreparowane było na wzór starogreckiej świątyni. Sprotezowanym wzrokiem ogarnął rzędy smukłych kolumn i marmurowe posągi wymyślonych bogów. Wyglądały imponująco.
– Piękne, cudowne, wielkie – mruczał do siebie, upajając się skarbami antycznego świata. – Prawdziwa sztuka, tak, tak… Popatrz, Chief – powiedział do rozespanego skrzydłaka, który siedział na brzegu ofiarnego stołu. – To wszystko istniało kiedyś naprawdę. Ludzie najpierw wyobrazili sobie te wspaniałe rzeczy, zbudowali je, a potem… – zaśmiał się z jakąś dziwną, żałosną satysfakcją. – No cóż, potem zniszczyli. Zrobili to jednym ruchem ręki. O, tak – nacisnął ledwie widoczny, rubinowy punkt w narożniku kamiennej bryły. Świątynia rozpłynęła się w powietrzu, a jej miejsce zajęło wnętrze przestronnego, niemal pustego pokoju. Ubir nuf Dem stał koło kanciastego mebla, który jeszcze przed chwilą był marmurowym stołem ofiarnym.
– Tak to już jest z tymi ludźmi, Chief – dodał. – Nie ma dla nich nic świętego.
Skrzydłak przyglądał mu się przez moment, kołysząc nieznacznie łbem osadzonym na długiej szyi; wreszcie wydał z siebie przenikliwy syk i wznowił przerwaną toaletę, czesząc ostrym dziobem skołtunioną sierść koloru zwiędłych liści.
– Masz rację – Ubir nuf Dem pokiwał głową, aprobując tym samym reakcję swojego ulubieńca. – Masz zupełną rację. Wszystko to funta kłaków nie warte.
Poprawił aparat optyczny, który miał wmontowany w czaszkę. Czarna, błyszcząca obręcz o szerokości pięciu centymetrów zasłaniała twarz na wysokości oczu, sięgając płatów skroniowych. Kryła w sobie detektor fal świetlnych wraz z przetwornikiem, mającym za zadanie przekazywać obrazy wprost do ośrodków wzrokowych. Na zewnątrz wystawały tylko teleskopowe czujniki, przydając obliczu obel-borta niesamowitego wyglądu. Metalowa płytka wypełniała brakujący fragment potylicy. Kompozycję podkreślały odstające od nagiej czaszki uszy i krzywy, haczykowaty nos.
Ubir nuf Dem przypomniał sobie o codziennych obowiązkach, skutkiem czego na jego twarzy zagościł wyraz posępnej irytacji. Nie cierpiał, gdy cokolwiek odrywało go od ulubionych zajęć, polegających głównie na odkurzaniu olbrzymiej kolekcji rodzinnych klejnotów i segregowaniu dzieł sztuki będących wytworem nie tylko ludzkich rąk. Bowiem Ubir nuf Dem był prawdziwym miłośnikiem piękna, a tajemnice uwięzione w migotliwych kamieniach pobudzały w jego duszy najdelikatniejsze struny skrywanej przed światem wrażliwości. Jedyne zmartwienie obel-borta polegało na tym, że nie mógł nikomu przekazać opieki nad posiadanym skarbem. Potężny ród nuf Demów, sięgający swymi korzeniami czasów sprzed Wielkiej Kolonizacji, rozsypał się po próżniowych szlakach, a jego główna linia miała wygasnąć wraz z bezpotomnym zgonem Ubira, który – mimo stosunkowo młodego wieku – był bezpłodny niczym wypalona gwiazda.
Ostatni z nuf Demów spojrzał na serdeczny palec swojej prawej ręki, opleciony misternie rzeźbioną spiralą rodowego pierścienia. Bezcenny drobiazg, który zniknie z tego świata, jeśli nie zdarzy się cud… Nie ma cudów, nie ma żadnej nadziei. Bolesny skurcz zdławił piersi. Ha, trudno! Będzie, co być musi. Cienie dumnych przodków spoliczkują Ubira bezlitosnym wzrokiem, gdy wkroczy do ich królestwa niosąc na palcu dowód własnej niemocy. I cóż im wtedy odpowie?
– O Gwiazdo Promienna, dlaczego obarczyłaś mnie takim brzemieniem?!
Ponure myśli opanowały obel-borta. Dla poprawienia nastroju włączył muzykę i zasłuchany w wibrujące kaskady dźwięków ruszył w stronę jadalni.
– Chodź, Chief. Pora na śniadanie.
Skrzydłak wzbił się w powietrze i przelatując tuż nad głową Ubira, wpadł do sąsiedniego pomieszczenia. Oczekujący tam służbot, na widok wchodzącego obel-borta odsunął wysokie, ozdobne krzesło stojące u szczytu długiego stołu, wspartego na dwóch przezroczystych kolumnach. Na ścianie, tuż nad miejscem przeznaczonym dla głowy rodu, wisiało godło nuf Demów: symbol nieskończoności otoczony kręgiem, z którego rozbiegały się promieniście tęczowe smugi.
Chief wydał nagle krótki, chrapliwy okrzyk i lądując na stole zaczął nerwowo spacerować po matowym blacie. Ubir spojrzał uważnie na swojego pupila, który machał gwałtownie błoniastymi skrzydłami, ponawiając gniewne sygnały.
– Cóż tak cię niepokoi, Chief? – spytał obel-bort siadając przy stole. – Czy coś się wydarzyło?
Skrzydłak stanął tuż przed nim, przestępując szybko z nogi na nogę. W tej samej chwili mały aparat znajdujący się na przegubie lewej ręki Ubira zaczął migotać pomarańczowym światłem.
– Miałeś rację, Chief. Ktoś nam przeszkadza podczas śniadania. Musiało się wydarzyć coś naprawdę poważnego – obel-bort dotknął błyskającego punktu. – Fatalnie się zaczyna ten nowy dzień – pomyślał. – Na pewno jakieś kłopoty. I jak zwykle zwalą to wszystko na moją głowę.
W milczeniu obserwował wyrastającą z podłogi kolumnę światła, postanawiając w duchu, że pozbędzie się intruza jak najszybciej. Gdy jednak postać rozmówcy przybrała dostrzegalny kształt, przełknął tylko ślinę i nieznacznie skłonił głowę.
– Chwała Słońcu, obel-borcie – usłyszał znajomy, dźwięczny głos.
– I Dzieciom Jego – odpowiedział odruchowo.
Spoglądała na niego z wysoka badawczym, zielonozłym wzrokiem, poprawiając dłonią niesforne, krótko przycięte blond włosy. Kombinezon delikatnie zaznaczał jej kobiece kształty, od których uroku obel-bort, mimo olbrzymich wysiłków, uwolnić się nie potrafił.
– Mam do ciebie małą prośbę – powiedziała po krótkiej chwili milczenia. – Myślę, że mi nie odmówisz.
– Dobrze myśli – skonstatował Ubir nuf Dem w duchu, ubolewając jednocześnie nad swoją słabością. W obliczu tej kobiety czuł się zawsze małym, naiwnym chłopcem, który dla otrzymania ulubionych łakoci gotów jest pokonać najbardziej nawet karkołomne przeszkody.
– Dlaczego się nie odzywasz? Czyżbyś nie chciał już ze mną rozmawiać?
– Nie, skądże – zaprzeczył szybko. O wiele za szybko. Gardził sobą i tym służalczym tonem, z jakim odpowiadał na jej pytania. – Zastanawiałem się tylko…
– Nad czym? – zabrzmiało to jakby mówiła: „Czy ty w ogóle potrafisz się zastanawiać?”.
– Nie przypuszczałem, że zobaczę cię tak szybko…
– Mniejsza o to – nie pozwoliła mu dokończyć, za co był jej nawet wdzięczny. – Kreator Fuertad zjawi się zaraz u ciebie. Osobiście. Ma zamiar złożyć oficjalną skargę na nadzorcę poziomu adaptacyjnego, czyli na mnie.
– Kreator Fuertad! – wykrzyknął Ubir nuf Dem. A czegóż ten bałwan chce od ciebie? – przechadzał się wzdłuż stołu, by uniknąć badawczego wzroku kobiety. – To dobrze, że Fuertad ma dosyć jej wyskoków – myślał. – Stary dziwak, ale tylko on jeden może pomóc mi uwolnić się od niej. Każdego innego omotałaby swoimi sztuczkami. Każdego, z wyjątkiem tej karłowatej zasuszonej mumii. Chwała ci kreatorze!
Zatrzymał się tuż przed przestrzenną projekcją kobiecej postaci.
– Możesz być spokojna, Liz – powiedział patrząc jej prosto w oczy. – Fuertad nic nie zwojuje.
– Przecież nawet nie wiesz, o co mu chodzi – parsknęła gniewnie.
– Stary głupiec – Ubir nuf Dem wzruszył lekceważąco ramionami. – Na pewno czepia się, jak to zwykle on. Nic nowego.
– Oskarży mnie o działanie na szkodę Związku Solarnego – powiedziała spokojnie Lizey. – Jego zdaniem ponoszę odpowiedzialność za śmierć jednego z umrzyków. Musiałam zdekompletować ostatni transport i Fuertad zaczął się pieklić. Dobrze wiesz, jakie on ma wpływy w Radzie.
– Ród nuf Demów zasiadał w Radzie od początku jej istnienia – stwierdził obel-bort z dumą. – A na Gelwonie ja jestem komendantem, a nie Fuertad. Nie powinnaś o tym zapominać.
– Będę pamiętać, obiecuję – skłoniła głowę, a Ubirowi zdawało się, że dostrzega na jej twarzy ironiczny uśmieszek.