Opuściwszy wnętrze kabiny regeneracyjnej, Lizey przeszła do głównego pomieszczenia swojego segmentu, zanurzając stopy w puszystym podłożu. Niechętnym spojrzeniem obrzuciła skłębione posłanie widoczne w głębi przytulnej nawy spoczynkowej. To nie był najlepszy pomysł. Nie odczuwała żadnej satysfakcji, a wspomnienie zachłannych pocałunków drażniło tylko wypielęgnowaną dumę.
– Jeszcze jeden wyskok pomyślała z niesmakiem. – Jeszcze jeden dzielny, zaśliniony samiec. Ależ oni są śmieszni! Wystarczy trochę zakręcić tyłkiem, zrobić zachęcającą minkę i całe stado waruje pod drzwiami, czekając na swoją kolejkę. Zawsze gotowi, zawsze chętni do zabawy rozklejającej monotonię lepkiego czasu. Podniecają się tak szybko, by równie szybko zgubić zapał i zainteresowanie. A potem te upokarzające spojrzenia i wyszczerzone w lubieżnym uśmiechu zęby. Żebyś ty jeden z drugim wiedział, jak beznadziejnie to robicie. Władcy świata, twórcy cywilizacji, prokreatorzy nowych istnień, skazanych na powtarzanie tych samych błędów.
Zarzuciła na ramiona przejrzystą tunikę i usiadła przed opływowym pulpitem harmotronu. Fragment konsoli odpłynął w bok, odsłaniając skomplikowaną klawiaturę instrumentu. Delikatne, niemal pieszczotliwe muśnięcie kobiecej dłoni ożywiło szare ekrany plątaniną różnokolorowych linii.
– Za każdym razem to samo – wyszeptała Liz. – Jestem na siebie wściekła, a potem wszystko się powtarza. – Palce uderzyły w klawisze wywołując niski, basowy ton. Przechyliwszy na bok głowę słuchała przez chwilę w skupieniu, rozjaśniając nieco barwę podkładu. – Tak będzie lepiej – mruknęła.
Odchylona do tyłu prowadziła prawą ręką nostalgiczną improwizację. Drżąca ledwie słyszalną wibracją melodia wędrowała niespiesznie po skali, skojarzona z barwną projekcją optycznego przetwornika. Część pomieszczenia zalała błękitna poświata, pocięta misterną pajęczyną pomarańczowych mgnień.
Liz przelewała w tworzoną na poczekaniu muzykę całą swoją gorycz i żal. Lekkimi dotknięciami palców kreowała uczucie rozmarzonego szczęścia towarzyszące pierwszej i jedynej miłości. Mężczyzna, którego imię wykreślone zostało raz na zawsze z pamięci kobiety, wprowadził ją w świat niebotycznych uniesień i porzucił – dysonansowy akord zgrzytliwym cięciem zburzył istniejący nastrój. Melodia rwała się w spazmach nie spełnionego finału i w końcu zginęła, zduszona coraz szybszymi skokami łkających tonów. Zmiana barwy – teraz już zupełnie inne brzmienia, inne motywy. Żaden z tematów nie trwał jednak dłużej niż kilka taktów, tak że nie można było ich w żaden sposób zapamiętać, rozdzielić. Zlały się w jeden chaotyczny ciąg, dając obraz życia kobiety – życia przepojonego wstrętem i rozpaczliwym pożądaniem.
– Nienawidzę ich, nienawidzę… – czoło Lizey przecięła pionowa bruzda, przygryzione wargi zastygły w drapieżnym ugięciu. Zerwała się sprzed harmotronu i pobiegła prosto w migotliwą kurtynę świateł. Chwytając rękami powietrze próbowała złapać drgające w fantomatycznym pląsie barwy, objąć je, przytulić. Wymykały się chciwym dotyku dłoniom, palcom rozwartym w łaknącym geście, wibrując w takt podtrzymywanego przez instrument rytmu.
– Nie potrzebuję was! – krzyknęła zatrzymując się gwałtownie. – Potrafię sama! Sama… – sztywno wyprostowana wyszła z wielobarwnego kręgu i skręciła w stronę nawy spoczynkowej. Obok posłania stała niewysoka szafka, na której pyszniła się kwiecistym ornamentem misternie wykonana szkatułka. Odskoczyło kościane wieko odsłaniając kilkanaście białych krążków rozsypanych na aksamitnym dnie.
– Sama – powtórzyła z głuchą determinacją Liz.
Przez chwilę walczyła jeszcze ze zniewalającą siłą, chwytając powietrze płytkimi oddechami. Wreszcie wyciągnięta ręka zanurzyła się we wnętrzu szkatułki i gorzkawy smak kryształowych drobin wykrzywił twarz kobiety. Czym prędzej popiła białe okruchy aromatycznym nektarem i siedząc, na brzegu posłania czekała ze wzrokiem wbitym w podłogę.
– Już – szepnęła, czując jak koniuszki palców zaczynają sygnalizować swoją obecność wrażeniem dziwnego ssania. – Zaraz będzie dobrze… – głowa chwiała się coraz bardziej, ociężałe myśli pulsowały pod czaszką w rytm przyspieszonych uderzeń tętna. Po krótkiej chwili wszystko wróciło do normy, a umysł pogrążył się w nastroju radosnej beztroski. Wyrzuciwszy ramiona w górę, tanecznym krokiem wybiegła z nawy spoczynkowej, napełniając otoczenie perlistym śmiechem.
Harmotron ciągle jeszcze powtarzał ostatnie takty przerwanej impresji, podtrzymując migotliwe falowanie barwnego korowodu. Liz zasiadła ponownie przed instrumentem i szybkimi ruchami dziwnie lekkich dłoni wyprowadziła zapętlony motyw z martwego kręgu. Rozsadzało ją uczucie szalonej lekkości; była silna – tak silna, że mogłaby powstrzymać wirowanie gwiazd. I chociaż pamiętała gorzki smak kryształowych okruchów, wydawało jej się to zupełnie naturalne – jak lekarstwo zażywane podczas choroby.
Projekcja ożywionych przez muzykę świateł przyciągała wzrok, mamiąc wyobraźnię całą gamą barwnych skojarzeń. Liz opuściła powieki, pragnąc skoncentrować się wyłącznie na dźwięku. Nie mogła. Jakieś wspomnienie uporczywie kołatało do bram świadomości – wspomnienie człowieka zamkniętego w przezroczystym cylindrze. Widziała jego poruszające się usta, pięści uniesione w geście bezsilnej wściekłości i wypełnione śmiertelnym przerażeniem oczy.
– Nie rozumiem – potrząsnęła głową jakby w ten sposób chciała odpędzić natrętny obraz. Znikł, lecz na jego miejscu pojawił się drugi – zmięty strzęp człowieka rozciągniętego na twardej, pokrytej cienkim materacem półce. Szarpie go za ramię, a on patrzy na nią tak jakoś dziwnie, jakby…
– To z tej ostatniej grupy – przypomniała sobie. – Więzień numer coś tam dwanaście – grymas gniewu zeszpecił twarz Lizey. – Dlaczego właśnie on? Przecież nawet nie wiem, jak się nazywa!
Poczuła na sobie ciężar czyjegoś wzroku i czym prędzej poderwała powieki. Skrzydlaty maszkaron spacerował po konsoli harmotronu, przypatrując się spłoszonej kobiecie paciorkowatymi ślepiami. Omal nie krzyknęła.
– Graj dalej – poznała ten głos, spodziewała się go zresztą, rozpoznawszy w obrzydliwym ptaszydle maskotkę Ubir nuf Dema. Celowo nie odwracała głowy czekając, aż obel-bort zasygnalizuje swoją obecność.
– Dlaczego nie grasz? – położył ręce na jej ramionach. – Lubię słuchać twojej muzyki. Jest piękna.
– Kto ci pozwolił tu wejść? – spytała ostro, strącając jego dłonie.
– Drzwi były uchylone, więc myślałem…
– Myślałeś! – zaniosła się szyderczym śmiechem. – Naprawdę to robiłeś? Nie wierzę ci.
– Liz… – zaczął błagalnym tonem.
– Czego chcesz?
– Kreator Fuertad przekazał mi swój raport. Moglibyśmy przesłuchać i wspólnie zastanowić się…
Spojrzała na niego z udawanym zdziwieniem, potem wstała i wzruszając ramionami odparła:
– Przecież obiecałeś, że sam wszystko załatwisz.
– Obiecałem, ale…
– Wije się jak przydeptany robak – myślała Lizey, obserwując śmieszną postać obel-borta. Teleskopowe oczy uciekały na boki, a nagą czaszkę pokryły krople potu. – Denerwuje się – stwierdziła ze złośliwą satysfakcją. Świadoma kuszącego powabu ciała, okrytego jedynie przejrzystą tuniką, prowokowała przestępującego z nogi na nogę mężczyznę, wiedząc, że i tak nie pozwoli mu się dotknąć, jeśli nie będzie miała na to ochoty.
Ubir nuf Dem postąpił krok do przodu. Uciekła w kierunku nawy spoczynkowej, zręcznie umykając z zasięgu jego wyciągniętych rąk.
– No, chodź do mnie, chodź… – wabiła uwodzicielskim szeptem.
Wirowała w rytm nie milknącej muzyki, to zbliżając się, to znów odskakując. Bawiło ją jego zmieszanie i pożądliwy wyraz twarzy. Może jednak spróbować?
– Szkoda, że on nie ma normalnych oczu – stwierdziła z nagłym żalem. – Ale i tak wiem, o czym myśli. Przynajmniej teraz.
Gorzki oddech obel-borta owionął jej policzki. Szybkim ruchem rozpięła mu koszulę, odsłaniając bladą pierś porośniętą rzadkimi kępkami rudych włosów.
– Kiedyś musiał być z niego niezły samiec – uśmiechnęła się rozbawiona. – Teraz zostało tylko stanowisko służbowe. Chodź komendancie – pociągnęła go na skłębione posłanie i zdziwiona nienaturalnym oporem zastygła w bezruchu.
– Hej, co z tobą? – spojrzała za jego wzrokiem. Patrzył na ozdobną szkatułkę, której kościane wieko wciąż jeszcze było podniesione.
– Daj spokój, Ubir. O co ci chodzi? – spróbowała go przyciągnąć, ale stał sztywno jakby kij połknął. – Coś nie w porządku?
– Znowu brałaś to świństwo – powiedział z odrazą.
– Brałam. I co z tego? – poczuła się urażona jego biernością. – Sam mi przynosiłeś, ile razy chciałam.
– Mówiłaś, że przestaniesz. Dałaś słowo!
– Odwal się – spojrzała na niego z góry. Chwilowy gniew tłumił rozsądek, sugerujący utrzymanie obel-borta w roli sprzymierzeńca. – Nie tylko ty masz dostęp do medbloku. Poproszę kogoś innego – specjalnie zaakcentowała ostatnie słowa. – Nie jesteś jedyny – dodała.
– Dziwka. Zwyczajna, podła dziwka – wyjąkał zdławionym głosem Ubir nuf Dem.
Uderzyła go w twarz. Na odlew. Z milczącą pogardą. Nawet się nie skrzywił, mimo że na policzku wykwitła mu czerwona plama. Przyjmował kolejne ciosy z pokorną obojętnością, tak jakby w ten właśnie sposób pragnął zburzyć fundamenty, na których budował swoje marzenia.