Niewesoło. Właściwie tragicznie. Ma przeciwko sobie wszystkich, nie licząc oczywiście tego kretyna Howdena, który siedzi od godziny w tym samym miejscu, trzęsie się jak galareta i wpatruje baranim wzrokiem w podłogę. Ciekawe, ile Fuertadralu będzie z takiego grubasa?
– Musimy coś zrobić – powiedział, przypalając kolejnego papierosa od parzącego palce peta. – Przecież nie możemy pozwolić…
– Nie musimy na nic pozwalać – zaśmiała się nieszczerze. – Nikt nas nie będzie pytał o zdanie.
– Wymyśl coś – jęknął. – To był twój pomysł.
– Ale twoja realizacja – pokiwała z politowaniem głową. – O Nieba, co za mięczak – pomyślała, wydymając pogardliwie wargi. – Jak to się poci ze strachu, jak dygoce. Przypomina rozdeptaną żabę, tłustą i obleśną.
– Nie mam pojęcia, co mu się właściwie stało – relacjonował po raz nie wiadomo który. – Wszystko szło jak najlepiej, myślałem…
Rzuciła w jego stronę kryształową czarkę. Koktajl zostawił na ścianie krzykliwe bryzgi. Sięgnęła po nowe naczynie, napełniła po brzegi i obserwując spod przymrużonych powiek pechowego wspólnika, umoczyła wargi w ulubionym napoju.
– Nie jest dobrze – myślała, przełykając cierpki, musujący płyn. – Jest gorzej niż źle.
Była pewna, że Fuertad jej nie popuści, a dotychczasowy punkt oparcia, jaki miała w osobie komendanta, straciła ostatecznie i nieodwracalnie. Błędem okazało się zignorowanie przysłanych przez niego służbotów. Teraz już nie ma o czym mówić – najprawdopodobniej kreator zdążył wychlapać Ubirowi o całej aferze. A jeśli nawet tego nie zrobił, faktem jest, że obel-bort minął ją na korytarzu bez słowa, zupełnie jakby jej nie zauważył.
– Widocznie nie chciał – wzruszyła ramionami. – Bodaj go szlag najjaśniejszy trafił, razem z rodowym godłem i całą resztą.
– Musimy coś postanowić – zaczął znowu swoje Howden.
– Napisz testament – zaproponowała. – To się może przydać, a później nie będziesz miał okazji. W podziemiach ciężko znaleźć coś do pisania.
– Nieprawda. On tylko straszy. Nigdy tego nie zrobi, nie odważy się…
– Spokojna głowa. Kreator zawsze dotrzymuje danego słowa – zaśmiała się złośliwie. – Może trafisz do własnego Fortu? To by dopiero było, co?!
Nie odpowiedział. Skulił się tylko bardziej i drżącymi palcami odpalał następnego papierosa. Model bezkształtnej, śliskiej ameby powiększony do rozmiarów dorosłego człowieka. Niby-nóżki, niby-rączki… Proszę popatrzeć, jak to się dzielnie skręca, podryguje, mlaska.
– To nie potrwa długo – kontynuowała z mściwym błyskiem w oczach. – Gdzieś po tygodniu pojawi się na twojej łapie pierwsze czerwone kółko, potem drugie, trzecie i jazda na poziom odbioru. Bez obawy, przecież byłeś tam tyle razy. A przy okazji, dla zabicia czasu, zbierzesz parę garści zarodników. Ten zapach, który cię tak zawsze podniecał, pamiętasz? To właśnie z nich. Mam kilka flakoników, chcesz może zobaczyć?
– Przestań – zaskowyczał nieswoim głosem.
– Boi się, tłusta świnia – stwierdziła z satysfakcją. – Powinien się bać, bo inaczej nic z tego nie wyjdzie. Po co tyle krzyku? – pokręciła z dezaprobatą głową. – Fuertadral to bardzo cenna substancja, sam mi kiedyś tłumaczyłeś. Przyczynisz się do zwycięstwa solaryjskiej cywilizacji nad barbarzyństwem Rindu – zanuciła początek Hymnu Słońca. – Pogrzeb, rzecz jasna, na koszt umiłowanej Ojczyzny.
Papierowa twarz Howdena zrobiła się niemal zupełnie przezroczysta. Liz spoglądała wyzywająco w jego przekrwione oczy, znajdując przyjemność w drobiazgowej analizie uczuć malujących się na obleśnym pysku jedynego wspólnika. Było to fascynujące zajęcie.
– A teraz do rzeczy – powiedziała wstając. – Słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzać. Znasz rozkład Stacji nie gorzej ode mnie., więc powinieneś skojarzyć. Musimy… – urwała raptownie; badawcze spojrzenie przesunęło się po ścianach segmentu. – Musimy opanować skład Fuertadralu – szepnęła Howdenowi do ucha.
– Opan…! – dostał pod żebra i opadł z powrotem na fotel.
– Nie tak głośno – upomniała go pieszczotliwym tonem. – To jedyna sytuacja, w której będzie można stawiać warunki i wytargować życie – mówiła tak swobodnie, jakby chodziło o wypożyczenie z magazynu dodatkowego kompletu umundurowania. – A teraz rusz się, grubasie. Szkoda czasu – poklepała go po sflaczałym policzku.
Był tak rozklejony, że nawet nie próbował oponować.
– Daj mi coś do picia – zabełkotał.
– Cykor cię obleciał – powiedziała z naganą w głosie. – Jeśli nie spartaczymy, będziesz miał jeszcze niejedną okazję, żeby się przydymić. W przypadku przegranej zaaplikują nam solidną dawkę FZ-etów. Ręczę ci, że nic mocniejszego, jak dotąd, nie wynaleziono.
Coś tam zamamrotał pod nosem, ale nie słuchała, wpatrzona w podłogę za jego plecami. Puszystą wykładzinę przebijało kilka delikatnych, zielonych kiełków. Rosły szybko, rozwijały się i na jej oczach jedna z gałązek zakwitła kiścią fioletowych drobin.
– To dla ciebie – usłyszała ciepły, męski głos. Tom Edgins stał koło zielonej kępy i przyglądał się jej tak jakoś dziwnie, jakby…
– Czegoś tu nie rozumiem – potrząsnęła głową, chcąc odegnać natarczywy majak. – Czegoś tu, do ciężkiej cholery, naprawdę nie rozumiem.
– Cco… to? – tłusty paluch Howdena bezbłędnie zlokalizował rozpływającą się postać. – Znasz tego faceta?
– Nie wiem, chyba nie – bąknęła zdezorientowana. Fakt, że nie tylko ona dostrzegła nieproszonego gościa był pocieszający, ale i tak niczego nie wyjaśniał. I ten krzak sterczący tak po prostu na środku pomieszczenia. Dlaczego akurat bez? Podeszła bliżej i ułamawszy obsypaną kwieciem gałązkę, zanurzyła twarz w pachnącym fiolecie. – Tom Edgins – mruknęła w zadumie, odwracając się w stronę Howdena.
– Coś ty powiedziała?! – podskoczył jakby ktoś go dźgnął w tłuste pośladki. – Ten więzień, którego… Przecież on…
Cwaniaczek – zdążył wykorzystać moment jej nieuwagi i wlać w siebie z pół czarki koktajlu.
– Żebyś tak się zwijał przy innej okazji, byłaby może z ciebie jakaś pociecha – powiedziała drwiącym tonem. – Wiesz coś o tym Edginsie?
– Tyle co wszyscy – jednym łykiem osuszył naczynie; grdyka skasowała dostarczony płyn, głośnym bulgotem objawiając swoje zadowolenie. – Podobno niebezpieczny. W kantynie plotą niestworzone rzeczy. Oszaleć można.
– Niebezpieczny – pomyślała ze zdziwieniem. – Pewno tak, inaczej Fuertad nie trzymałby go u siebie. W takim razie te majaki… – poczuła nagły lęk, lecz kiedy spojrzała na trzymaną w ręku kiść bzu, zagadkowy uśmiech ozdobił jej twarz.
– Liz, co z tobą? – zaniepokojony głos Howdena przywrócił ją do rzeczywistości. – Wyglądasz co najmniej dziwnie.
– Aleś się naprał – znalazła kwiat o pięciu płatkach i połknęła go. – To na szczęście. Poszukaj, może ci się trafi.
– Przecież tego nie ma! – ryknął miętosząc w łapach fioletową kiść. – Nie ma, nie ma… – skoczył na wyrastający z podłogi krzak i deptał z pasją.
– Dosyć – szarpnęła go do tyłu; nie wiadomo, dlaczego wydał się jej jakiś większy i cięższy. – Mógłbyś przestać robić z siebie idiotę.
Stał przed nią z tak durną miną, że z trudem powstrzymała wybuch śmiechu. Żałosny typ. Trudno, szkoda czasu. Wyjęła ze schowka kaburę z draserem. Dziwne, że obel-bort nie odebrał jej tego, nakładając tymczasowy areszt. Gdyby wiedział, co ona nią zamiar zrobić… Fuertad by nie zapomniał – to stare próchno pamięta o wszystkim. Dlatego należy się śpieszyć!
– Jestem gotowa – powiedziała chowając broń pod bluzę. – Teraz pójdziemy do ciebie. Weźmiesz co trzeba i…
– Zastanów się – znowu go wzięła jakaś drżączka. – Może…
– Jeśli jeszcze raz usłyszę…
Nie usłyszała. W jej wzroku było tyle złości, że Howden skulił się tylko i mieląc w ustach bezsilne klątwy, ruszył w stronę wyjścia.