Ktoś płakał. Rozpaczliwy, szarpany szloch obijał się o przezroczyste ściany baraku, kalecząc błogą ciszę regulaminowej nocy…
Ciszę?!
Edgins z niedowierzaniem potrząsnął głową.
– Skończyło się? Naprawdę? – wspomnienie przebytego koszmaru napełniało go lękiem. Wysilony do ostatnich granic słuch łowił najdrobniejsze szmery wypełniające, wnętrze pomieszczenia, lecz im bardziej Tom zagłębiał się w dźwiękowe tło, tym mniejszą miał pewność, że jest już faktycznie po wszystkim. A jeżeli nawet…
– Wielkie Nieba pomyślał. – Przecież cały ten szaleńczy kołowrót może się w każdej chwili zacząć od nowa – ścisnął nerwowo dłonie aż chrupnęły kostki palców. – Załatwili mnie, cholerne rindańskie wysmrodki. Nigdy się od tego nie uwolnię. Zrobili z Toma Edginsa zwykłą szmatę.
Pamięć przywołała z niebytu strzępy obrazów – jakieś mgliste pasma drgających cieni o nieludzkich kształtach, skąpane w mroku, dyszące nienawiścią. Był tam między nimi, bezradny jak nowo narodzone dziecko. Modlił się o śmierć, lecz oni kazali mu żyć – więc trwał, uczepiony pajęczej nitki nadziei, a rozdygotane zjawy zawodziły zgodnym chórem. I ten dźwięk, ten jękliwy, monotonny skowyt…
Ból przywrócił poczucie rzeczywistości. Tom oderwał ręce od twarzy, potem ostrożnie powiódł opuszkami palców po czole zdeformowanym chropowatymi guzami i wyżej, gdzie krótka szczecina odrastających włosów lepiła się od krwi wyciekającej z jakiejś rany.
Ciągle ktoś płakał.
Edgins poczuł nagły gniew na tego człowieka, tak otwarcie demonstrującego swoją rozpacz. Czy on, do ciężkiej cholery, nie może się zamknąć?! Powinien spać albo przynajmniej pozwolić spać innym. – Za kilka godzin znowu trzeba będzie wleźć do tych pieprzonych studni, grzebać w błocie i trząść się nad kruchymi gówienkami zarodników. Zasmarkany chłopczyk pewnie wspomina lepsze czasy. Jakby tylko on miał do tego prawo!
Majacząca w półmroku głowica dozownika przypomniała Edginsowi, że jest głodny i że będzie musiał teraz poczekać na rozpoczęcie fikcyjnego dnia, by napełnić dopominający się swojego udziału kałdun. Przespał jeden posiłek a może nawet więcej; kto wie, jak długo leżał bez przytomności?
– Jab – przypomniał sobie nagle. – On przecież nie śpi, przynajmniej tak mówił. Spytam go.
Przekręcił się na pryczy i przez chwilę uważnie nasłuchiwał – szloch dobiegał z lewej strony, gdzie było miejsce Klauda. Żeby dotrzeć do pryczy, na której leżał Jab, należało przejść przez całe pomieszczenie, aż pod drugą ścianę odległą o kilka niesamowicie długich metrów.
– Okropnie daleko – pomyślał Tom. – Nie wiedziałem, że to taki kawał drogi.
Barak pęczniał w błyskawicznym tempie. Zarysy nielicznych sprzętów uciekały od Edginsa, a on sam czuł się coraz mniejszy i mniejszy – właściwie wcale go nie było. Gdyby nie wrażenie uporczywego ssania w koniuszkach palców, zwątpiłby we własne istnienie.
– A może mnie już od dawna nie ma? – przestraszył się. – Egzekucja została wykonana, a cała reszta jest naturalną konsekwencją śmierci. Wielkie Nieba, czy wszyscy przeżywają taki sam koszmar?! I dlaczego? Jaki to ma cel? – przez chwilę leżał nieruchomo, próbując zebrać rozbiegane myśli i ułożyć je w logiczny ciąg, ale płacz Klauda rozrywał mozolnie budowany łańcuch skojarzeń. Tom psyknął kilka razy, a gdy to nie poskutkowało, zlazł na podłogę i poczłapał boso w kierunku głowicy dozownika.
– Ciebie też nosi po nocy? – Jab pojawił się w polu widzenia jako lekko falująca plama. – Czyżbyście naprawdę nie mieli nic lepszego do roboty? – podszedł bliżej i stanąwszy tuż przed Edginsem, obserwował go z zainteresowaniem. – Co ci odbiło, żeby się tak zaprawić?
– Sprawdzałem wytrzymałość gruntu – burknął Tom.
– I tak nieźle wyglądasz. Jak cię wczoraj znaleźliśmy, pomyślałem sobie, że będą nam musieli chyba dołożyć kogoś do kompletu – wyszczerzył zęby i klepnął Edginsa w ramię. – Idziesz spać czy może razem doczekamy świtu?
Tom spojrzał na pulpit dozownika. Do rozpoczęcia nowego dnia pozostało niecałe pół godziny. Czuł się już nieco lepiej – barak nie wariował, a postać Jaba nabrała konkretnego kształtu. Nawet płacz Klauda nie był już taki natrętny i dokuczliwy. Tylko to nieznośne ssanie w koniuszkach palców…
– I wargi – uświadomił sobie nagle. – To dziwne, zupełnie jakby były za ciężkie i lada chwila miały odpaść.
Wyciągnął rękę w kierunku szczeliny identyfikacyjnej, ale dłoń natrafiła na gładką powierzchnię.
– Musisz poczekać – mruknął Jab. Opiekun włączy się z wybiciem porannego gongu, aby zachęcić nas do pracy. Wtedy sobie z nim pogadasz.
– Jestem głodny – Edgins uderzył pięścią w obudowę głowicy. Zdawał sobie sprawę z bezsensowności tego gestu, tylko że okropnie chciało mu się jeść.
Od strony legowiska Klauda dobiegło głuche stuknięcie, a po krótkiej chwili przerwy spazmatyczny szloch na nowo wypełnił wnętrze baraku.
– Ten facet zawsze działał mi na nerwy, ale teraz przechodzi już samego siebie – Jab zdecydowanym krokiem podszedł do leżącego na podłodze człowieka i szturchnął go nogą. – Ej, ty! Zamknij wreszcie swoją płaczliwą jadaczkę, bo urządzę ci taki bal, że aż sam się boję.
– Daj mu spokój – powiedział Edgins. – Przecież to nie jego wina – pochylił się nad Klaudem.
– A czyja?
– Pomóż mi go posadzić.
Jab mruknął coś wysoce niecenzuralnego i niechętnie podtrzymał bezwładne ciało z drugiej strony.
– Zupełnie niepotrzebny wysiłek – stwierdził, otrzepując demonstracyjnie ręce. – Prędzej czy później i tak wszyscy powędrujemy na śmietnik, a on pokaże nam drogę. Chyba powinniśmy mu raczej zazdrościć, że będzie pierwszy.
– Przestań – powiedział Tom ze złością. – Klaud, słyszysz mnie? – potrząsnął szlochającym mężczyzną. – Odezwij się, Klaud. – Czy można ci jakoś pomóc?
– Dam mu parę klapsów po buzi, to raz dwa oprzytomnieje.
– Klaud!
Owal opuchniętej twarzy znieruchomiał; spod wpółprzymkniętych powiek spojrzały na Edginsa wypełnione tępym strachem oczy.
– Klaud, co z tobą?
Dał się słyszeć niewyraźny bełkot.
– Spokojnie – Tom położył ręce na chudych ramionach. – Już wszystko w porządku. Nie musisz się niczego obawiać.
– Byłby głupcem, gdyby ci uwierzył – wtrącił Jab.
– Zamknij się – warknął Edgins. – On ma rację – skojarzył. – Jedyne co możemy zrobić, to zdechnąć. Właściwie już nas nie ma. Skazani, straceni, zagrzebani w tym zapadłym zakątku Wszechświata – spojrzał na Klauda. – On przecież też myśli i rozumie. Wie dokładnie tyle samo, co każdy z nas. Wmawianie mu, że jest inaczej, niczego nie zmieni. A jednak nie mogę patrzeć obojętnie, jak męczy się, cierpi, gaśnie. Po prostu nie mogę.
Pogryzione wargi uwolniły kolejną falę chaotycznych dźwięków; skamlący głos przypominał teraz skargę skrzywdzonego dziecka.
– …boję się… boję się… boję…
– Czego się boisz? – spytał Tom.
Klaud uniósł lewą rękę i podsunął mu pod oczy rozwarte wnętrze dłoni.
– O co ci chodzi? – nie zorientował się w pierwszej chwili Edgins.
– Nie widzisz? – Jab zaglądał mu przez ramię. – Ładny numer, nie powiem – dodał zmienionym głosem.
Na pobrużdżonej, pokrytej odciskami skórze można było dostrzec niewielkie koło, otaczające środek dłoni cienką, lekko fosforyzującą linią.
– Rozumiesz coś z tego? – spytał Jab.
Edgins nie odezwał się. Wyręczył go Klaud:
– To kara – wybełkotał na wpół zrozumiale. – Kara…
Tom przypomniał sobie zdarzenia poprzedzające zapakowanie więźniów do kapsuł transportowych. Spojrzał na swoją lewą dłoń. Nie było tam żadnego znaku. Chociaż… nie, na pewno nie.
– U mnie – powiedział cicho Jab – niezbyt wyraźne, ale jest. – Pokazał Edginsowi rękę.
– Napiętnowani złoczyńcy – szlochał Klaud.
– Napiętnowani? – zdziwił się Tom. – Dlaczego napiętnowani? Za co? Przestań wreszcie bredzić, bo doprowadzisz mnie do pasji.
– Nie ma kary bez winy – wykrztusiły pogryzione wargi.
– Pieprzysz! – nie wytrzymał Edgins. – Każdy z nas został już wystarczająco ukarany. – Ja, ty, my wszyscy! – zatoczył ręką półkole obejmujące cały barak. – Wszyscy przeżyliśmy egzekucję i nikt nas nie uprzedzał, że będzie to zwykła szopka. A może się mylę? Może tylko dla mnie zabrakło reklamowych folderów Gelwony? No powiedz! Dlaczego nic nie mówisz?!
– A co ma mówić? – Jab wyprostował się. – Nie rozumiesz? To przecież jasne jak Słońce. Tłuste gnojki w dzielnych mundurkach. Żebym ja ich dostał w swoje łapy – zacisnął pięści, a potem rozprostował palce i z nienawiścią spojrzał na wnętrze lewej dłoni. – U ciebie nic nie widać?
– Na razie nic – wzruszył ramionami Edgins. – Ale już niedługo – czuł, że ręka pulsuje falami przejmującego gorąca. – Po jaką cholerę oni to zrobili? – zastanawiał się.
Ciekawe, co z nim? – Jab wskazał głową pryczę, na której leżał mutant. – Chcesz go budzić?
– Ani mi to w głowie. Rzucę tylko okiem.
Podeszli, starając się stąpać jak najciszej. Edgins stanął nieco z boku, a Jab kucnął obok pryczy. Mutant spał na plecach, z ramionami kurczowo przyciśniętymi do piersi.
– Widzisz coś? – spytał Tom stłumionym szeptem.
– Leży tak, jakby chciał mi zrobić na złość.
– Zostaw, niedługo sam się obudzi.
Jab z wyrazem obrzydzenia na twarzy wyciągnął rękę i chciał dotknąć półprzeźroczystego ramienia…
…trzask, krzyk przerażonego człowieka, szeroko otwarte, zdziwione oczy mutanta i charakterystyczna woń ozonu w powietrzu.
Edgins zrobił krok do przodu i zatrzymał się niezdecydowany; Jab, sycząc z bólu, wstawał powoli; mutant usiadł na pryczy i spuściwszy stopy na posadzkę, potrząsnął głową jakby nieco oszołomiony, a potem wlepił wyłupiaste oczy w podnoszącego się człowieka…
– Ty zimnokrwisty wypierdku – mamrotał Jab skrzywionymi wargami. – Już ja cię…
– Masz szczęście, że jestem nieco osłabiony – powiedział mutant spokojnie. – Inaczej już byś nie żył.