Tom Edgins nie miał pojęcia o istnieniu nieprzekraczalnej bariery, która otaczała Gelwonę wraz ze Stacją od momentu wprowadzenia Procedury Obszaru Zamkniętego. Nie wiedział więc, że dokonał rzeczy niemożliwej. Po prostu wystartował z powierzchni planety i przebiwszy warstwę siąpiących deszczem chmur, trafił między cztery szturmowce. Powitały go salwą pokładowych plazmerów. Przyjemniaczki.
– Igracie z ogniem, dzieci – myślał klucząc między złotymi smugami zniszczenia. Nie bał się. Miał pewność, że z ich strony nie zagraża mu żadne niebezpieczeństwo. Mógł unicestwić prześladowców drobnym odpryskiem myśli, ale nie zrobił tego, mimo gwałtownego nasilenia zawodzących dźwięków. Aż mu łeb pękał.
Pokonał ten obcy impuls – umiał już przeciwstawiać się woli swoich animatorów. A gdy odskoczył na bezpieczną odległość, włączył aparaturę transforacyjną.
– Parametry celu – przez chwilę palce Edginsa spoczywały nieruchomo na kołpaku programatora. – Wszystko jedno, byle dalej…
Zdecydował się na „ślepy skok”. Rozwiązanie równie dobre jak każde inne. I tak musi uciec z tego świata i stworzyć gdzieś indziej swój własny – taki, w którym da się jakoś żyć. Tutaj nie znajdzie już dla siebie miejsca. Choćby pękł. A więc – naprzód!
– Swój własny świat – mruknął układając się wygodnie w łożysku spoczynkowym. – Pojęcia nie mam, jak to będzie – wyglądało.
Perspektywa zabawna, miejscami nawet interesująca. Własny świat… A może to wcale nie jest tak, jak myśli? Może te bezsensowne schody kłamały, chcąc się go tylko pozbyć. Zamiast sielankowego raju – śmierć.
– Śmierć! – nie mógł powstrzymać gwałtownego śmiechu. – Na dobrą sprawę jestem martwy od samego początku tej wariackiej historii. Któż to zresztą może wiedzieć na pewno?
Licznik transforatora dobijał do zera. Edgins wyciągnął z kieszeni skafandra pierścień i jeszcze raz go sobie obejrzał.
– Całkiem ładny drobiazg – stwierdził w duchu, wsuwając podarunek Ubira na serdeczny palec prawej ręki. Pasował, jakby był robiony na miarę. Odruchowe spojrzenie na wnętrze lewej dłoni – czyste, bez śladu niewolniczych kręgów. Więc to jednak prawda…
Przeskok. Tom poczuł, jak przez jego ciało przelatuje ledwie zauważalna fala ciepła. Zaraz potem ośrodek równowagi zasygnalizował utratę orientacji przestrzennej i to było wszystko. Kurtyna zaciśniętych powiek uchyliła się – tyle tylko, by wzrok mógł dotrzeć do pulpitów sterowniczych.
– Już?
Na ekranach dalekie gwiazdy – ani śladu Gelwony z jej niszczycielską eskortą. I drugie pytanie: – Gdzie jestem? – I strach, że to z czym wiązał tyle nadziei, okaże się totalną bzdurą.
– Przecież nie żądam wiele – myślał z trwogą. – Chcę mieć tylko własny kąt, coś takiego, co pozwoli mi normalnie żyć…
I nagle ekrany zakryła lepka mgła.
– A dalej? – w zdenerwowaniu dygotały mu ręce, serce kołatało wysilonym rytmem. – Powinienem chyba coś zrobić, tylko co? – bał się o czymkolwiek pomyśleć, ale wiedział, że jego podświadomość nie próżnuje, kreując za mglistym całunem świat, w którym przyjdzie mu żyć do samego końca.
– Jeżeli w ogóle okaże się to możliwe – mruknął. – Projekcje lęków, niepokojów, nadziei. O Nieba, co z tego wyniknie?!
Jakby w odpowiedzi na jego pytanie lepka zasłona uniosła się nieco, odsłaniając fragment piaszczystego terenu. Zwlekał z wyjściem, choć wiedział, że prędzej czy później będzie musiał to zrobić. Wreszcie zewnętrzna klapa ustąpiła, pchnięta desperackim gestem ramienia. Edgins napełnił płuca powietrzem, wiatr cisnął mu w oczy garść piachu.
– Pustynia? – zdziwił się Tom schodząc po metalowym trapie. – Niemożliwe, żeby to było moim podświadomym marzeniem – stał, nie bardzo wiedząc, w którą stronę powinien teraz pójść. – To przecież nie powinno mieć najmniejszego znaczenia. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Mgła rzedła, odsłaniając coraz większy obszar – kilkusetmetrowy krąg piaszczystego terenu. Liczne garby ruchomych wydm upodabniały krajobraz do powierzchni leniwego oceanu.
– Dlaczego właśnie tak? – zastanawiał się Edgins brnąc po kostki w pustynnym pyle. – Czysta paranoja albo kolejne oszustwo. Powinienem zastać tu coś przyzwoitszego – nie potrafił wyjaśnić co, w ogóle niewiele potrafił powiedzieć. Szedł zamaszystym krokiem, skupiając całą uwagę na pokonywaniu odległości. Nie zauważył, że mgła ustąpiła już zupełnie, a kiedy podniósł wzrok, zobaczył osiedle parterowych modułowców, skupionych obok siebie, brzydkich i nie pasujących do otoczenia.
– Dzięki ci składam, Gwiazdo Promienna – wyszeptał ochryple i, biegnąc już, wpadł na utwardzony trakt prowadzący do osady.
– Tam, za tym kanciastym obeliskiem, powinien wisieć szyld starego Nicolsa – myślał z niepokojem. – A dalej centrum radiestezyjne i knajpa… – z każdym kolejnym krokiem odkrywał nowe szczegóły i cieszył się jak dziecko, gdy trafiał na następny znajomy fragment swojego miasteczka. Nie zwracając uwagi na pozdrowienia sennych mieszkańców, pędził tam, gdzie powinien być jego dom…
Stał na starym miejscu, otoczony niezliczonymi kępami kwitnącego bzu. Drewniany płot, skrzypiąca furtka… Trzeba naoliwić zawiasy – pomyślał i zrobiwszy kilka kroków w stronę wejściowych drzwi, zatrzymał się na drżących nogach. Jeszcze chwila i…
Wszedł po trzech kamiennych stopniach jak skazaniec wstępujący na szafot. Ręka nie mogła trafić w przycisk awizora…
Stała w otwartych drzwiach, uśmiechając się pobłażliwie.
– Iris… – tylko tyle zdołał powiedzieć.
– Wróciłeś – cofnęła się, dając mu wolne przejście. Pochłaniał ją spragnionym wzrokiem.
Była piękna, cudownie piękna. Taka, jaką pamiętał. Drobna, harmonijna sylwetka, delikatnie rzeźbione rysy twarzy, miodowe oczy i krótkie, kasztanowe kosmyki…
– Dlaczego ścięłaś włosy? – spytał zdziwiony i jakby z lekka rozczarowany.
– Zawsze miałam krótkie – powiedziała wzruszając ramionami. – Ach, prawda, to już trzy lata. Teraz taka moda, rozumiesz? – poszła w głąb pokoju i po chwili wróciła, niosąc w ręku kształtny kask zwieńczony fantazyjnym pióropuszem. – Jak ci się podobam? – spytała, założywszy go na głowę.
– Nie… nie wiem – bąknął niezdecydowanie. – Mam nadzieję, że się przyzwyczaję.
– Chyba będziesz musiał – powiedziała z rozbrajającym uśmiechem. – Nie masz wyboru – dodała, ale tej kwestii Tom już nie usłyszał. Siedział właśnie u szczytu długiego stołu, wspartego na dwóch przezroczystych kolumnach.
Z sąsiedniego pomieszczenia wleciał skrzydłak i wylądowawszy na kolanach Edginsa, rozpoczął pełne radosnych popiskiwań powitanie. Iris podeszła bliżej.
– Pewno jesteś zmęczony i głodny – klasnęła w dłonie. – Najpierw coś zjesz – trzy służboty pojawiły się bezszelestnie i, z charakterystyczną dla automatów powagą, przystąpiły do wykonywania poleceń pani domu. Strofowała je ostrym, nie znoszącym sprzeciwu głosem.
Skrzydłak delikatnie dziobnął Edginsa w palec opleciony misternie rzeźbioną spiralą rodowego pierścienia.
– Ty nieznośny pieszczochu – mruknął Tom, czochrając skołtunioną sierść ulubieńca. – Nareszcie jestem w domu – myślał, a uczucie bezgranicznego szczęścia tamowało oddech. – Wszystko będzie dobrze, musi być dobrze.