Литмир - Электронная Библиотека
A
A

7.

–  Następny!

Edgins z ociąganiem wstąpił na ciemny kwadrat, rzucając niepewne spojrzenie w stronę osamotnionej sylwetki mutanta. Prostokąt wejścia odsłonił pogrążone w półmroku wnętrze. Tom przekroczył niewysoki próg, a ściana za jego plecami zabliźniła się momentalnie.

– Podejdź do pulpitu.

Wykonał polecenie stając przed masywnym wybrzuszeniem, przeciwległej ściany. Na wprost twarzy zauważył oko kamery. Miał ochotę pokazać język.

– Połóż ręce na wskazanych miejscach.

Ze ściany wysunęła się wąska półka rozświetlana zarysem dłoni. Elastyczna powierzchnia przylgnęła dokładnie do ciała. Tom czekał cierpliwie, czując całe stada delikatnych igiełek badających każdy fragment skóry.

– Ciekawe, co to za zabawka – zastanawiał się. – Nie znam tego typu urządzeń, nigdy nic podobnego nie widziałem.

Środek lewej dłoni załaskotał go i nagły, piekący ból sprawił, że oderwał ręce, odskakując gwałtownie do tyłu.

– Kanalie – syknął przez zaciśnięte zęby.

Kierowany beznamiętnym głosem poszedł w prawo, gdzie czekała otwarta klatka windy. Kilkanaście sekund jazdy w górę i Jab powitał go zrezygnowanym uśmiechem. Tykowaty tylko na chwilę podniósł smętny wzrok – dalej oglądał swoją lewą rękę z wyrazem niedowierzania na twarzy.

– I po co to wszystko, po co? – mamrotał w kółko.

– Spokojnie, Klaud – Edgins położył mu dłoń na ramieniu. – Jeszcze nie jest tak źle – czuł, że brzmi to głupio, ale nic innego nie przychodziło mu do głowy.

– Chcę umrzeć – tykowaty podniósł proszące oczy. – Pomożesz mi, prawda? Obiecaj, że mi pomożesz.

– Chcesz żyć, Klaud. I właśnie dlatego tak się boisz. Musisz zastąpić strach nienawiścią. To pomaga.

Winda wyrzuciła ze swojego wnętrza poturbowanego mutanta. Gramolił się niezdarnie, tuląc do piersi lewą rękę.

– Jak myślisz, co to może być? – Jab stał koło Edginsa i oglądał obie dłonie pod światło. – Ból już przechodzi, a rana jest ledwie zauważalna.

– Nie mam pojęcia – mruknął Tom. – Chyba coś siedzi tam w środku. Może chcą nas w ten sposób oznaczyć? Jakiś nadajnik z indywidualnym kodem, czyja wiem zresztą… – wzruszył ramionami i rozejrzał się po pomieszczeniu. Metalowe pudło było tak niskie, że z łatwością sięgał ręką sufitu. – Klatka pośrednia – pomyślał. – Goła blacha bez żadnego osprzętu. – Nawet nie ma się gdzie odlać.

Usiadł pod ścianą między Klaudem a mutantem.

– To nie potrwa długo – powiedział.

Czekali w milczeniu – minutę – kwadrans – godzinę…

Nienaturalny spokój opanował umysł Edginsa. Narastało w nim od pewnego czasu wrażenie, że wszystko przebiega zgodnie z jakimś wcześniej ustalonym programem, w którym wyznaczono mu konkretną rolę. To, co się wokół niego teraz działo, było jedynie uwerturą poprzedzającą wykonanie właściwego utworu.

– Bzdury – potrząsnął głową z gwałtowną irytacją. – Jestem zwykłym skazańcem, takim samym jak wielu innych. Trafiłem tu, na mocy kretyńskich; paragrafów, za popełnienie czynu zagrożonego najwyższym wymiarem kary – pragnął zburzyć narastające przeświadczenie, że jego obecność w tym miejscu jest naturalną konsekwencją niezrozumiałej intrygi, która właśnie weszła w stadium realizacji. – Przecież nikt nie mógł przewidzieć, że ten bez spłonie. To był przypadek. Czysty przypadek – wspomnienie wydarzeń poprzedzających egzekucję stanęło jak żywe przed oczami. Dom, do którego wracał, żona… Gwałtowny skurcz serca. – Wielkie Nieba! Jak ona mogła mi coś takiego zrobić? Właśnie ona! Po tym wszystkim, co przeżyłem…

Niewola. Bezczasowa wegetacja na granicy obłędu. Przetrwał. Jakimś cudem przetrwał. Nie miał pojęcia, co się z nim wtedy działo. Pamiętał jedynie wysoki, zawodzący dźwięk wypełniający całą otaczającą go przestrzeń. A potem nie było już granicy pomiędzy tym co poza a tym co w środku i każdy nerw jego ciała drżał w jękliwym rezonansie, błagając oprawców o szybszy koniec. W krótkich przebłyskach świadomości trwał uczepiony cienkiej przędzy marzeń osnutej wokół kształtu parterowego modułowca. Wchodzi po trzech kamiennych stopniach i staje przed drzwiami, które otwiera mu ona… Długie, kasztanowe włosy opadające swobodnym welonem aż na plecy, łagodne spojrzenie miodowych oczu…

– Wyłazić pojedynczo! Wszyscy! – strażnik rozkraczył się na środku pomieszczenia, machając niedbale przenikaczem. Drugi czekał przy wejściu.

– Uwertury ciąg dalszy – pomyślał Edgins, gdy przezroczysta klatka mijała rozmazane w szalonym pędzie kondygnacje.

Eskortowani przez strażników wysiedli z windy i krótkim korytarzem przeszli do jasno oświetlonego hangaru, gdzie czekała otwarta kapsuła transportowa. Kilka ciemnowiśniowych postaci odstąpiło w bok, odsłaniając metalową drabinkę uczepioną wierzchniej platformy.

– Na górę! – mutant popychany przez rosłego dryblasa rozpoczął pospieszną wspinaczkę. Wyżej czekano już na niego. Po chwili tylko fragment głowy wystawał ponad krawędź włazu. Edgins przechwycił niepewne spojrzenie wyłupiastych oczu i postać skryła się we wnętrzu kapsuły.

– Drugi! – wycelowany palec wskazywał Klauda.

Szedł na drżących nogach, popatrując trwożliwie na boki. Chwyciwszy dolne szczeble drabinki, zaszlochał spazmatycznie i przylgnął całym ciałem do metalowych prętów.

– Nigdzie nie pójdę! – krzyczał rozdzierającym głosem. – Zabijcie mnie, bła… – potężne kopnięcie przerwało żałosny skowyt. Tykowaty osunął się na ziemię jak mokry łachman. Edgins drgnął.

– Spokojnie – Jab schwycił go za rękaw i osadził w miejscu. – I tak byś nie dał rady. Nawet gdybym spróbował ci pomóc.

Tom odwrócił ku niemu zmienioną twarz.

– Ale nie zrobiłbyś tego – stwierdził zjadliwie.

– Nie – zgodził się Jab z przepraszającym uśmiechem.

Rozdzielił ich wylot emitera. Edgins spojrzał w stronę kapsuły, gdzie właśnie podnoszono nieprzytomnego Klauda.

– Banda półgłówków!! – pieklił się oficer. – Obedrę was żywcem ze skóry!

– Nic mu nie będzie – próbował oponować strażnik.

– Jeden z twoich poprzedników też był taki dzielny. Gorzko tego pożałował.

– Ale przecież…

– Bez gadania – uciął oficer. – Nie mam zamiaru beknąć za waszą głupotę.

– Boją się, ścierwa – pomyślał Tom z satysfakcją. – Wyraźnie komuś na nas zależy.

Poczuł zdecydowane szturchnięcie w plecy i ruszył w stronę kapsuły. Wspinając się po drabince zbyt mocno chwycił szczebel – lewa ręka przypomniała o swoim istnieniu. Obejrzał wnętrze dłoni, ale nie było tam żadnego śladu.

– Nie marudź tyle – głowa strażnika wynurzyła się zza krawędzi wierzchniej platformy. Edgins zdusił w ustach przekleństwo i ze skrzywioną boleśnie twarzą przebył ostatni odcinek. Nie czekając na zapraszający gest wpuścił nogi w ciemny otwór włazu.

W środku było ciasno i cicho, panował półmrok. Okrągłe wnętrze prawie w całości wypełniały cztery olbrzymie fotele stojące wokół centralnie umieszczonej głowicy, na którą trafiły szukające oparcia stopy. Jedno miejsce zajmował mutant, pozostałe czekały jeszcze na swój ładunek.

– Siadaj – Edgins dopiero po chwili dostrzegł zarys sylwetki, która wydała ten dźwięk. – Tu nie ma rezerwacji – padło z drugiej strony. – Pozostawiamy ci wolny wybór.

– Serdeczne dzięki – skłonił się z przesadną galanterią.

Przyzwyczaił już wzrok do panującego wewnątrz półmroku i wyraźnie widział cztery uzbrojone sylwetki rozstawione za wysokimi oparciami.

– Wyposażenie próżniowe – stwierdził w duchu, oglądając z zainteresowaniem szczegóły konstrukcyjne foteli i blok głowicy sterującej. Urządzenia kontrolne były martwe i to go trochę zmartwiło. – Nawet nie będzie wiadomo, gdzie nas wywalą.

Usiadł naprzeciwko mutanta, wpasowując się wygodnie w łożysko spoczynkowe. Oparcie przywarło szczelnie do ciała. Poczuł, że na stopach i ramionach zaciskają się miękkie uchwyty.

Z góry zszedł Jab, a w minutę po nim Klaud, niezbyt pewnie korzystający z własnych nóg. Cztery uzbrojone cienie opuściły kapsułę, sprawdziwszy uprzednio, czy fotele nie zostawiają pasażerom zbyt dużego luzu. Rozległ się głuchy łoskot zatrzaskiwanego włazu i chrobot dokręcanych oporników odciął więźniów od reszty świata.

– Co teraz będzie? – głos Klauda był drżący i balansował na granicy histerii.

– Temu to się nigdy nie znudzi gadanie – Jab poparł swoją wypowiedź wiązką soczystych określeń.

– Cicho – syknął Edgins.

Przez moment dał się słyszeć przytłumiony zgrzyt, później poczuli lekkie targnięcie, które zapoczątkowało całą serię wstrząsów. Nie trwało to długo. Kapsuła znieruchomiała i tylko od czasu do czasu coś szurało o kadłub. Znowu czekali wytężając słuch, licząc uderzenia tętna.

Basowy grzmot wydał się Edginsowi w pierwszej chwili urojeniem, stworzonym przez zmysły dla ochrony przed ogłuszającą ciszą. Dopiero po kilku sekundach skojarzył ten dźwięk z zagrzebanym w pamięci rykiem przedmuchiwanych dysz próżniowego promu.

Chłodne dotknięcie spływającego na ogoloną głowę hełmu było ostatnim wrażeniem, jakie zarejestrowała jego świadomość. Jeszcze przez moment walczył z napierającą sennością, aż wreszcie poddał się i zapadł w głęboki, hipnotyczny trans.

9
{"b":"92027","o":1}