Литмир - Электронная Библиотека
A
A

2.

Miał sen. Śniło mu się, że umarł. Ciało zamknięte w hermetycznym pojemniku sunęło chybotliwym taśmociągiem, odbywając swa ostatnią wędrówkę do rozpalonego wnętrza pieca kremacyjnego. Wpadając tam uczuł potworny żar i zobaczył, jak topią się ścianki oddzielające go od całkowitego unicestwienia. Chciał krzyczeć, lecz z ust dobył się tylko zdławiony jęk. Runął w szalejące morze płomieni, które spragnionymi żeru jęzorami sięgnęło łapczywie po nową ofiarę. Na moment przed ostateczną utratą świadomości zerwał się roztrzęsiony i zlany potem.

Siedział na twardej, pokrytej cienkim materacem półce, która służyła mu za posłanie. Po przeciwnej stronie kwadratowej celi, na wyrastającym ze ściany blacie, stały naczynia z resztkami nie dokończonego posiłku. Powlókł się tam i z dna płytkiej czarki wylizał ostatnie drobiny wilgoci, które nie zdążyły wyparować w dusznej atmosferze pomieszczenia. Potem załomotał w drzwi. Dopiero po minucie uporczywego stukania rozległ się cichy trzask.

– Czego? – popłynął spod sufitu opryskliwy głos.

Tom zadarł głowę, lecz natychmiast zamknął oczy oślepiony spływającymi z góry potokami światła.

– No! – strażnik był wyraźnie zniecierpliwiony. – Czego sobie życzymy?

– Gorąco… pić – słowa z trudem przeciskały się przez trawione pragnieniem wargi.

– Przycisk nad blatem z lewej – i strażnik wyłączył się.

To nie była woda, jednak Tom trzykrotnie napełniał czarkę i wypijał ją duszkiem. Gdy wrócił na posłanie, natychmiast wessała go czarna przepaść snu.

Wysoki, zawodzący dźwięk pojawił się nie wiadomo kiedy i nie wiadomo skąd. Wypełnił całą przestrzeń, zacierając granicę pomiędzy tym co poza a tym co w środku. Jak wtedy, na Astaborze, podczas wariackiego rajdu, który skończył się schwytaniem całej formacji w kolapsową pułapkę… i później, gdy otoczony kręgiem rindańskich widm, błagał oprawców o szybszy koniec. O nieba! Czy nie ma już ucieczki przed tym koszmarem?!

Po przebudzeniu czuł się bardzo źle – gorączka, zawroty głowy, wrażenie dziwnego ssania w koniuszkach palców… Nie mogąc znaleźć wygodnej pozycji spróbował pospacerować po celi i omal nie zwalił się na podłogę. Usiadł ostrożnie na brzegu posłania…

Widocznie znowu zasnął, bo w pewnym momencie stwierdził, że leży wciśnięty w kąt, mając rękę zdrętwiałą od zbyt długiego niedokrwienia. Masował ją uparcie, by jak najszybciej minęło nieprzyjemne mrowienie.

Nie wiedział, ile czasu minęło od chwili, gdy wprowadzono go do tej celi. Wszedł tu prosto z kabiny poduszkowca, eskortowany przez dwóch strażników. Mogło to być kilka godzin albo kilka dni temu. Polecono mu czekać. Cóż innego mógłby robić człowiek zamknięty w tym idiotycznym sześcianie? Czekał więc i myślał, próbując zrozumieć sytuację, w której się znalazł. Z miernym skutkiem.

…pochyliła się nad nim, mówiąc coś pieszczotliwym tonem. Była podobna do jego nieżyjącej matki, ale gdy popatrzył na nią uważnie, dostrzegł twarz swojej żony, którą postanowił zabić. Pamiętał, że zrobiła coś strasznego. Coś, czego nie potrafił jej przebaczyć. Nigdy.

Wytężając wszystkie siły podniósł się, ale ona była ciągle ponad nim. Nie mógł jej dosięgnąć. Śmiała się, zachęcając go do ponowienia próby.

– Ruszaj się! – wołała głosem, który dudnił w uszach powodując bolesne skurcze czaszki. – Szybciej!!!

Pokonując bezwład mięśni stanął na równe nogi, opierając się drżącymi rękami o ścianę celi.

– Idziemy.

Wyszła pierwsza przez otwarte drzwi. Powlókł się za nią, z trudem utrzymując równowagę. Przed oczami latały mu czarne płaty, w głowie szalał orkan splątanych myśli.

– O rany! – jęknął rozpaczliwie. – Wszystko mi się pieprzy…

Na korytarzu stało w równym szeregu kilkunastu mężczyzn. Ubrani byli w identyczne bluzy – pozbawione kieszeni i zasuw – luźne spodnie i niezgrabne chodaki; całość w jednostajnym szarym kolorze. Mieli ogolone głowy, co powodowało, że wszyscy wydawali się do siebie podobni. Tom, pchnięty przez któregoś ze strażników, stanął posłusznie na końcu szeregu. Patrząc na swoich sąsiadów nie mógł powstrzymać się od dotknięcia własnej potylicy – dłoń natrafiła na gładką skórę.

Wysoka kobieta, z naszywkami borta na ramionach, komenderowała grupą pięciu osiłków w ciemnowiśniowych kombinezonach. Otwierali właśnie drzwi do kolejnych celi.

– Lizey Myrmall – odczytał Tom z patki identyfikacyjnej, którą dostrzegł na ozdobionym pióropuszem kasku. Całkiem ładne imię. Lizey, Liz…

Ostro rzucony rozkaz przeciął powietrze, przywracając poczucie rzeczywistości. Kobieta szła wzdłuż szeregu, przyglądając się uważnie poszczególnym twarzom.

– Co za okropna baba – pomyślał Tom. – Zachowuje się tak, jakby cała ta impreza sprawiała jej wyjątkowo dużą przyjemność. Wygląda na to, że ma tutaj sporo do powiedzenia. – Jeszcze raz przejechał palcami po wygolonej czaszce. – Ciekawe, kiedy oni zdążyli mnie tak załatwić? – chciał wsadzić ręce w kieszenie spodni, ale dłonie obsunęły się po szorstkim materiale. – Jasne, ciuchy też zostały zmienione.

Apatycznie przyglądał się, jak z sąsiedniej celi wyprowadzano tykowatego mężczyznę o podkrążonych oczach. Rozbiegane spojrzenie, ruchy pozbawione pełnej synchronizacji; wyglądał jak pijany, a kiedy stanął koło Edginsa, zatoczył się nagle i byłby z pewnością runął na podłogę, gdyby ten nie podtrzymał go ramieniem.

– Dziękuję, bracie. Dziękuję… – spuchnięta twarz zwróciła się w stronę Toma, który skinął tylko głową i wbił wzrok w czubki kretyńskich chodaków. Były o kilka numerów za duże. Czuł się głupio – zupełnie jakby jego wygląd miał teraz jakiekolwiek znaczenie.

W tym momencie strażnicy rozsunęli następne drzwi. Wytoczył się z nich pokrwawiony kształt człowieka i rycząc zwierzęcym głosem runął na najbliższą postać odzianą w ciemnowiśniowy kombinezon. Trwało to zaledwie sekundę, nie dłużej. Tom zdążył tylko dostrzec upadającego strażnika i gotującą się do nowego skoku sylwetkę atakującego. Potworny wrzask zamarł w pół tonu. Kobieta podeszła do leżącego bezwładnie ciała, trzymając odblokowany przenikacz w wypielęgnowanej dłoni. Ironiczny uśmiech zagościł na jej ustach, nadając twarzy wyraz odpychającego okrucieństwa.

– Potwór – wymamrotał stojący obok Edginsa człowiek.

Szereg zafalował, ale w tej samej chwili wyloty pięciu ażurowych emiterów zwróciły się w stronę stojących pod ścianą.

– Nie radzę próbować – twarz kobiety przypominała teraz maskę sfinksa.

Poturbowany strażnik zbierał się powoli. Jedna ręka zwisała mu bezwładnie wzdłuż tułowia, drugą usiłował zatamować krew płynącą z rozciętego policzka. Tom odczuwał przez sekundę coś w rodzaju współczucia dla tego człowieka, ale widok odblokowanych przenikaczy uświadomił mu beznadziejność własnego położenia.

– Mam dosyć – stwierdził w duchu. – Dosyć tej zwyrodniałej kobiety, całego świata i siebie samego. – To wszystko jest jedną wielka paranoją. Powinienem już nie żyć tak by było chyba najlepiej.

Przestał zwracać uwagę na to, co się wokół niego działo. Jego umysł funkcjonował na zwolnionych obrotach; jakby odurzony jakąś trucizną.

Leżący na podłodze człowiek poruszył się i jęknął. Kobieta podeszła do ściennego autofonu.

– Na poziomie adaptacyjnym mieliśmy drobne nieporozumienie – mówiła w mikrofon. – Przyślijcie serwomed z obsługą. Czternastka w stanie szoku; chyba ktoś wpakował mu podwójną dawkę FZ-etów. Ciut za dużo jak na początek. Aha – przypomniała sobie o poturbowanym strażniku – Kleft jest ranny. Nic poważnego, ale pośpieszcie się.

Przerwała połączenie, nie czekając na odpowiedź.

– A wy – zwróciła się do stojącego pod ścianą rzędu milczących postaci – jazda. Subtrowiec czeka za rogiem.

4
{"b":"92027","o":1}