Ani wykwintny obiad, ani widok rodowych skarbów, ani nawet dźwięczne strofy Epody Kolonizatorów nie potrafiły poprawić nastroju obel-borta. Służboty, popychane sprzecznymi rozkazami swego pana, powiększały jedynie zamęt panujący w apartamencie komendanta Gelwony. Ubir nuf Dem przechodził kolejny atak melancholijnej depresji, w związku z czym nic nie było w stanie rozpromienić jego twarzy bodaj skrawkiem uśmiechu.
– Życie straciło dla mnie swój sens – myślał przygnębiony. – Jestem jak ptak, któremu odjęto skrzydła. Każda próba lotu musi się zakończyć upadkiem, a jeden z nich będzie ostatnim, Chief, przyjacielu – zapłakał żałośnie. – Tylko przed tobą mogę obnażyć swoją duszę, choć wiem, że nie potrafisz mi pomóc.
Ulubieniec przydreptał przez cała długość stołu i kołysząc się tuż przed Ubirem, słuchał uważnie, zupełnie jakby rozumiał sens wypowiadanych słów. Potem rozpostarł szeroko swe błoniaste skrzydła i, popiskując cicho, dziobnął delikatnie dłoń obel-borta.
– Ty nieznośny pieszczochu – głos ostatniego z nuf Demów nabrał cieplejszej barwy. – Wiem, że to lubisz, wiem… – zanurzył palce w jedwabistej sierści i drapał ulubieńca, rozkoszując się miękkością jego skóry. Myślami był kilka kondygnacji niżej, w segmencie mieszkalnym Liz. Ona też uwielbiała pieszczoty.
– Uwielbia – poprawił się w duchu, sącząc z masochistycznym upodobaniem gorycz zawartą w formule czasu teraźniejszego. – Na Miłość Słonecznej Rodzicielki, Gwiazdy Macierzystej, co też mi chodzi po głowie?! – podniósł wzrok na zdobiące ścianę godło rodu, jakby tam właśnie spodziewał się znaleźć wyjaśnienie dręczących go wątpliwości. Przodkowie jednak milczeli.
– Sam muszę sobie z tym poradzić – stwierdził Ubir nuf Dem z ponurym wyrazem twarzy. – Nie mogę przecież tak siedzieć z założonymi rękami i czekać – wstał z ozdobnego krzesła i zaczął krążyć wokół stołu, starając się stąpać mocno i zdecydowanie. Skrzydłak wodził za nim paciorkami czarnych ślepi.
– Mógłbym się wreszcie zdecydować, czego ja właściwie chcę – palce obel-borta obstukiwały matową powierzchnię blatu. – Jestem ostatnim głupcem, jakiego widziały gwiazdy. Zamiast przejąć inicjatywę, czekam, aż fala zdarzeń rzuci mnie tam, gdzie jej na to przyjdzie ochota. Sam powiedz, Chief – poszukał wzrokiem skrzydłaka i nie znalazłszy go na stole, rozejrzał się po pomieszczeniu. Było puste.
– Gdzie on jest? – pozbawiony towarzystwa ulubieńca, obel-bort poczuł obezwładniającą samotność, jej niemal fizyczny ciężar, dławiący resztki tlącej się w ciele energii. Tak bardzo pragnął teraz czyjejś obecności!
Wybiegł z jadalni i gdy gasił po drodze miraże wypełniające poszczególne sale, usłyszał gdzieś z daleka krótki, chrapliwy okrzyk. Skręcił w boczny tunel prowadzący z głównego pomieszczenia do miniaturowej śluzy startowej, w której mieściło się stanowisko parkingowe jednoosobowego VAC-a. Ujrzawszy tam ulubieńca, odetchnął z ulgą.
– Co ty tu robisz? – spytał, opierając się o ścianę korytarza i czekając, aż ustanie szalone kołatanie serca. – Wracamy.
Skrzydłak z nie zmąconym spokojem spacerował przed hermetyczną zaporą, spoglądając od czasu do czasu w stronę obel-borta.
– Wracamy – powtórzył Ubir nuf Dem, wyraźnie zniecierpliwiony.
Ulubieniec zaprotestował głośnym skrzekiem.
– Nawet nie próbuj się tłumaczyć. Przestraszyłeś mnie i bardzo cię proszę, żebyś tego więcej nie robił. Chodź już!
Nie zwracając uwagi na prośby obel-borta, skrzydłak zaczął stukać dziobem w cyfrową blokadę z taką pasją, jakby miał zamiar przebić się na drugą stronę. Ubir nuf Dem obserwował to wszystko z narastającym zdziwieniem.
– Co mu się stało? – myślał zaintrygowany. – Nigdy nie był taki uparty – podszedł do ulubieńca i odsunąwszy go delikatnie na bok, zwolnił blokadę hermetycznej grodzi.
Ściany korytarza zapłonęły seledynowym blaskiem, a basowy głos obwieścił gotowość przedstartową.
– Szczerze mówiąc, nawet mi się to podoba – stwierdził obel-bort w duchu. – Widok gwiazd zawsze działał na mnie uspokajająco, a w obecnej chwili nic nie jest mi bardziej potrzebne niż odrobina cichej kontemplacji w otoczeniu prawdziwie niezmąconej natury. Miałeś dobry pomysł, Chief – powiedział z przekonaniem, przekraczając próg śluzy. – Zrobimy sobie mały spacer.
Skrzydłak siedział już na uniesionej pokrywie VAC-a i spoglądając w stronę obel-borta, dreptał zachęcająco. Ubir nuf Dem wsunął się w łożysko pilota i wyjął z kieszeni magnetyczny klucz, który wsunął w szczelinę bloku kontrolnego. Po krótkiej chwili mozaika barwnych prostokątów zasygnalizowała stan biegu jałowego. Można było wydać rozkaz startu.
Ubir nuf Dem opuścił pokrywę i czekał, aż łożysko przyjmie odpowiednią pozycję. Skrzydłak usadowił się na jego kolanach. Wreszcie pęcherz kompensacyjny otoczył ich migotliwą półkulą i obel-bort wdusił pedał wyzwalacza. VAC, uniesiony słupem grawitonowego napędu, opuścił wnętrze śluzy startowej.
– Nareszcie – twarz komendanta rozpromienił chłopięcy uśmiech. Widząc malejącą na wstecznym ekranie kulę satelitarnej bazy czuł, jak wraz ze wzrostem odległości wraca mu dobry nastrój. – Tego mi było trzeba myślał. Przestrzeń i gwiazdy, niczym nie zmącona harmonia trwania.
Zaprogramował szeroką pętlę wokół Gelwony i rozparty wygodnie w łożysku pilota chłonął obraz otaczającego go kosmosu.
Oto wartość naprawdę trwała, doskonałość stanowiąca wzór niedościgniony, piękno w całej swej okazałości – mruczał. – Patrz, Chief. Patrz i ciesz się, że dane ci jest oglądać Absolut w najczystszej postaci.
Zanucił fragment rodowego hymnu. Krew dawnych kolonizatorów rozsadzała arterie, mąciła umysł i było mu z tym wszystkim niewyobrażalnie dobrze. Nawet wspomnienie Lizey nie potrafiło stłumić jego radości.
VAC zbliżył się do Gelwony na taką odległość, że fioletowa płaszczyzna koła nabrała już wyraźnie kształtów kuli, otoczonej cieniutką warstwą atmosfery. Purpurowe obłoki przesłaniały fragmentami powierzchnię planety, snując się leniwie w promieniach błękitnego słońca.
Przelatywali właśnie nad wybrzuszeniem Drugiego Kontynentu, goniąc umykającą w zawrotnym tempie linię terminatora, gdy wskaźnik zawirowań metryki rozjarzył się niebezpiecznie i autopilot skierował pojazd pionową świecą w górę, uciekając z zagrożonego obszaru. Chief gwałtownie załopotał skrzydłami, wydając gniewne okrzyki.
– A to co? – zainteresował się Ubir nuf Dem.
Szybko zmienił kat nachylenia soczewek wizyjnych i w napięciu obserwował przekazywany obraz. Działo się tam coś dziwnego.
Tarcza kontynentu falowała jakby stanowiła ją nie skalista równina, lecz powierzchnia wzburzonego oceanu. Jakaś potworna siła napierała od wewnątrz, rozdymając zastygłe od wieków formy geologiczne. Ruchy te miały swoje centrum, w którym upiorny taniec osiągał maksymalne natężenie. Wreszcie kamienna skorupa nie wytrzymała zmiennych naprężeń i poddała się, uwalniając gigantyczny gejzer rozgrzanych do czerwoności głazów. Różnica temperatur powodowała, że w zetknięciu z lodowatą atmosferą Gelwony pękały niczym świąteczne fajerwerki.
– Gwiazdo Promienna – wyszeptał zbielałymi wargami Ubir nuf Dem.
VAC zastopował na bezpiecznej wysokości i wisiał teraz nad ginącym kontynentem, a obel-bort usiłował uzyskać dokładniejszy obraz tego, co działo się kilkadziesiąt kilometrów niżej. Jednocześnie przez cały czas próbował nawiązać kontakt z satelitarną stacją, bądź z którymkolwiek z Fortów na powierzchni planety.
– Niesamowita historia – powtarzał. – Cóż tam się mogło stać?