Литмир - Электронная Библиотека
A
A

31.

Fuertad oszukał. Zlekceważył wolę obel-borta i wydał ten nieszczęsny rozkaz. Ubirowi nawet nie dano okazji do wyrażenia protestu – cyboty nie dopuściły go do dyspozytorni, z której kreator zawiadywał poszukiwaniami. Bunt, rebelia, wszystko stracone.

Nie bardzo wiedząc po co to robi, Ubir nuf Dem ubrał się w skafander i czym prędzej uruchomił VAC-a. Tego mu nie mogli zabronić. Nie mogli też porozumiewać się inaczej niż za pomocą uniradu. Śledząc tok rozmów, obel-bort znał każdy ruch kołujących szturmowców i katował pięściami pulpit łączności. Fuertad pomyślał o wszystkim. Dowódcy sześciu bojowych jednostek respektowali jedynie rozkazy docierające ze Stacji, poprzedzone w dodatku zmiennym kodem, którego zasady ustalania Ubir nuf Dem nie znał i nie potrafił rozszyfrować. Gdy jednak mimo to wtrącił się do rozmowy polecając natychmiastowy powrót, otrzymał pełną ozdobników odpowiedź informującą, że jego podkomendni też mogą udawać obel-borta i jeżeli żartowniś nie pokaże na ekranie swojej twarzy, nikt nie uzna go za tego, za kogo chce być uważany. Prawdziwy komendant Gelwony jest chwilowo niedysponowany i w związku z powyższym kreator Fuertad sprawuje pełnię władzy. A VAC – mały, spacerowy VAC – nie miał urządzeń transmitujących wizję. Na tym polegało całe nieszczęście. Obel-bort mógł tylko słuchać. I słuchał chciwie.

– Co za podłość! – wybuchał od czasu do czasu. – Co za perfidia! – zaraz jednak nakazywał sobie spokój, wyłapując z drżeniem serca płynące nieprzerwanym ciągiem komunikaty. – Może ich nie znajdą przed wyznaczonym terminem. O Nieba, jakby to było wspaniale!

Znaleźli. Radosny głos informował, że poszukiwany kolapter znajduje się w trudno dostępnym paśmie górskim, na styku Trzeciego i Czwartego Kontynentu.

– Zlikwidować – padła natychmiastowa komenda Fuertada.

– Morderca! – krzyknął Ubir nuf Dem. – Nie wolno wam tego zrobić! Ja… ja rozkazuję… – umilkł, zorientowawszy się, że nikt go nie słucha. Widocznie kreator zmienił pasmo łączności. Obel-bort, nie próbując nawet odszukać nowych parametrów rozmowy, pognał we wskazanym kierunku, wyciskając z grawitonowego silnika cały zapas mocy.

Wiedział, że i tak nie pomoże żadnej z tych dwóch istot, stanowiących całą treść jego życia. Właściwie pragnął tylko jednego: zginąć razem z tymi, których kochał i niech to się już wreszcie skończy.

Gdy zszedł pod pułap deszczowych chmur, zobaczył kilkanaście dogasających wraków, otaczających coś, co kiedyś było malowniczym kanionem o stromych, postrzępionych ścianach, a obecnie stanowiło ledwie zabliźnioną ranę na ponurym obliczu planety. I ani śladu szturmowców. Czyżby stał się cud?! Nadzieja załopotała w piersiach obel-borta.

– To on – wyszeptał, dostrzegając w dole miniaturową figurkę otoczoną świetlistą aureolą. – To na pewno on!

Lądowanie w tak trudnym terenie było niesłychanie ryzykowne, zwłaszcza dla kogoś, kto, tak jak obel-bort; od dawna nie miał do czynienia z przyrządami ręcznego sterowania. Minio to postanowił spróbować. Mało tego – próba musiała dać wynik pozytywny. Inne rozwiązanie po prostu nie wchodziło w rachubę.

Posadził VAC-a na stoku tak stromym, że pojazd zsuwał się przez kilkanaście niesamowicie długich sekund zanim kotwy znalazły solidne oparcie. Ubir nuf Dem z namaszczeniem zdjął z palca rodowy klejnot i włożył go do zewnętrznej kieszeni skafandra. Potem czym prędzej wciągnął rękawice i założył hełm. Wychodząc na zewnątrz przestraszył się, że nie zdoła w tym konglomeracie poszarpanych skał odnaleźć świecącej sylwetki Edginsa. Nie, to byłoby okropne! Pełen obaw, pokonując niechęć ciała nie nawykłego do tak intensywnego wysiłku, wdrapał się na najwyższe wzniesienie. Przyspieszone bicie serca i ogromna ulga. Jest!

W dole przesuwała się otoczona świetlistą aureolą postać. Już za chwilę, już za parę sekund…

Ubir nuf Dem sam nie wiedział, w jaki sposób znalazł się naprzeciw Edginsa. Poznał go od razu. To był ten sam człowiek, którego twarz widział pod pokrywą przetrwalnika. Następca, spadkobierca… – słowa plątały się w umyśle obel-borta, więc tylko wyciągnął rękę w geście pozdrowienia.

– Czego chcesz? – zabrzmiał w hełmie Ubira schrypnięty głos. – Zejdź mi lepiej z drogi.

– Dokąd idziesz? – wzruszenie tamujące gardło nie pozwoliła na wypowiedzenie obszerniejszej kwestii. Zresztą nic bardziej sensownego nie przychodziło obel-bortowi do głowy.

– Muszę stąd odejść – usłyszał w odpowiedzi. – Kaleczę maskę świata. Nie ma tu dla mnie miejsca.

Chwila niezręcznej ciszy. Edgins postąpił krok naprzód jakby chciał wyminąć Ubira, lecz ten pospiesznie nawiązał dialog:

– Uciekasz… Tak, rozumiem.

– Nic nie rozumiesz – przerwał mu Tom z nutką zniecierpliwienia w głosie. – Ja nie uciekam. Ja odchodzę. Mógłbym tu zostać i rozwalić całą tę zafajdaną planetę razem z obstawą, ale nie mam na to ochoty. Odchodzę, bo tak będzie lepiej.

– Ale jak? – wykrzyknął Ubir nuf Dem, przestraszony jego nierozważnymi słowami. – To ci się nigdy nie uda. Fuertad zarządził polowanie, nie mogłem go powstrzymać.

– Bez obawy – za przyłbicą hełmu przemknął ledwie zauważalny uśmiech. – Poradzę sobie. Potrafię to zrobić.

– Tak – pomyślał obel-bort z ulgą. – Niewykluczone, że mu się uda. Jeżeli zdołał wyjść z przetrwalnika i unieszkodliwić obławę… Wspaniały chłopak – fala czułości ogarnęła Ubira. – Kiedyś też byłem taki – wyjął pierścień i podając go na wyciągniętej dłoni powiedział: – Weź to i idź swoją drogą. Ja wprawdzie nie potrafię ci pomóc, jestem zbyt słaby, ale ty… głos mu się załamał.

– Co tu jest grane? – spytał Edgins, oglądając ze wszystkich stron otrzymany klejnot.

– Pospiesz się. Może weźmiesz mojego VAC-a?

– Za słaby. Potrzebuję czegoś większego. Mam przed sobą długą drogę – wskazał ręką skłębione, wciąż siąpiące deszczem chmury. – Zresztą już po kłopocie. Spójrz.

Ubir nuf Dem odwrócił się posłusznie. Nowiutki model skoczka transforacyjnego stał na szczycie najbliższego wzniesienia, mrugając światłami gotowości.

– Skąd… – nie dokończone pytanie utknęło w gardle obel-borta. Edgins wzruszył ramionami.

– Nie mam pojęcia – powiedział. – Po prostu jest i kwita. Wszystko, czego potrzebuję, pojawia się natychmiast. Jak w bajce.

– Jak w bajce – powtórzył Ubir nuf Dem. – Ale przecież życie to nie bajka – myślał oszołomiony. – Szkoda. Może wtedy świat wyglądałby zupełnie inaczej. A może nie?

– Idę – Edgins wyciągnął w jego stronę dłoń. Obel-bort pochwycił ją obiema rękami. Gdyby mógł, rozpłakałby się ze szczęścia. Wszystko będzie dobrze, musi być dobrze.

– Powodzenia, Tom – szepnął. – I pamiętaj o pierścieniu. Bądź mu wierny i przekaż go kiedyś godnemu następcy.

Chwilę trwali złączeni męskim uściskiem. Wreszcie Edgins pierwszy wyzwolił się z objęć. Ubir zobaczył jego oddalające się plecy i przez moment, ogarnięty strachem, chciał za nim pobiec, zatrzymać, wytłumaczyć wszystko dokładnie…

Znowu był sam. Nawet skrzydłak – gdzież on się podział? Przez ten okropny młyn całkiem o nim zapomniał.

Wolnym, spokojnym krokiem ruszył w stronę kanionu. Misja spełniona. Prawowity następca może kontynuować dzieło – wielkie dzieło – zaś obel-bort Ubir nuf Dem powinien wreszcie pomyśleć o sobie. Już czas. Czas najwyższy. Wszystko będzie dobrze, musi być dobrze.

Odnalazł kolapter zanurzony do połowy w zestalonej magmie i wszedł do środka, zamykając za sobą starannie zewnętrzną klapę. Śluza działała. – można było zdjąć niewygodny hełm. W zdemolowanej kabinie, za szeregiem porozpruwanych foteli, odnalazł swoją Liz. Nawet pobieżny rzut oka wystarczał do stwierdzenia, że jest martwa.

– Przecież to było czyste szaleństwo – powiedział Ubir nuf Dem ciepłym głosem. – Zawsze miałaś zwariowane pomysły.

Kucnął koło pokrwawionych zwłok i długo uważnie wpatrywał się w nieruchomą twarz. Potem podniósł stygnące ciało, ułożył delikatnie na fotelu i wyjąwszy z kieszeni taszyftową chusteczkę, starł czerwoną plamę z jej policzka.

– Biedactwo – myślał z tkliwością. – Jest teraz taka bezradna. Muszę się nią opiekować.

Gładził krótko ostrzyżoną głowę, całował nieruchome, blade wargi, zimne powieki.

– Nic nie mów Liz, to zupełnie niepotrzebne – szeptał żarliwie. – Co za wspaniała chwila. Móc patrzeć na ciebie, dotykać twojego ciała. Zawsze razem… Już nie będziesz się ze mną droczyć, prawda? Nie zostawisz mnie, nie zrobisz tego. Wierzę ci, zawsze ci wierzyłem. Kochanie, jestem taki szczęśliwy.

Klęcząc u stóp swej wybranki, oparł głowę o jej kolana. Martwa dłoń obsunęła się z poręczy fotela i znieruchomiała na ramieniu Ubira. Wszystko będzie dobrze, musi być dobrze…

40
{"b":"92027","o":1}