KALECZYSZ MASKĘ ŚWIATA
– Ja chyba zwariuję.
Wprawnym ruchem zarepetował broń i klucząc jak ścigane zwierzę, pobiegł w nieznane. Wszystko już dawno przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Liczył się tylko on sam – Tom Edgins – a raczej to, co z niego zostało: cierpienie, strach, nienawiść. I chęć odwetu.
– Zobaczymy teraz, jacy jesteście odważni – myślał dopadając do szczytu upatrzonego rumowiska. – Banda gówniarzy, polująca na bezbronnego. Parszywe, zadowolone z siebie skurwiele!
Miał ich jak na dłoni. Naliczył szesnaście pojazdów. Strzelały na oślep, kierując się w stronę kanionu.
– Pudło – mruknął Edgins, biorąc na cel łaciaty bok najbliższego. – Już mnie tam nie znajdziecie. Gdybym mógł was wytłuc jedną salwą…
Zamknął obwód eksplodera. Grzmotnęło aż miło. Błyskawicznie przerzucił wizjer celownika na następny pojazd, potem oderwał broń od ramienia i wyprostował się powoli. Było już po wszystkim.
Przewiesił atatron przez plecy i odwrócony tyłem do miejsca potyczki, zaczął schodzić ze szczytu rumowiska. Osiemnaście płonących wraków otaczało kanion ognistym różańcem. Koniec. Załatwił ich. Nie miał tu już nic do roboty.
– To nie było wcale takie trudne – myślał. Ogarnęło go coś w rodzaju zadowolenia. Uczucie tępego triumfu i satysfakcji.
Kawałek dalej wyszedł na gładki teren. Ciągle padał deszcz, czy jak to tam nazwać. Burza, która pojawiła się w najbardziej odpowiednim momencie. I ten atatron – ciągle czuł jego ciężar. Masywna kolba waliła w plecy, przypominając z każdym krokiem o swojej krzepiącej obecności.
Na tle sinofioletowych chmur przesunął się mały, czarny punkcik. Basowy pomruk rósł w miarę jak nowy obiekt zmniejszał dystans dzielący go od miejsca niedawnego starcia.
– Następny – pomyślał Edgins, a broń nie wiadomo kiedy mile zaciążyła w dłoniach. Nawet nie przyszło mu do głowy, żeby się ukryć. Wziął intruza na cel. W powiększającej szczelinie wizjera rozpoznał sylwetkę spacerowego VAC-a. Na takich jednostkach nie było miejsca na zainstalowanie uzbrojenia. Uspokojony opuścił miotacz i ruszył swoją drogą.