Литмир - Электронная Библиотека
A
A

4.

Natarczywe światło przebiło się przez powieki i zaatakowało siatkówkę, powodując nieznośny ból. Tom szarpnął głowę w bok i zaraz tego pożałował. Wnętrze czaszki rozchybotało się gwałtownie, zupełnie jakby znudzone osiadłym trybem życia półkule stwierdziły, że pora opuścić dotychczasową siedzibę i poszukać sobie nowego miejsca. W uszach zagościł odgłos wściekłej nawałnicy, zsynchronizowany z falowaniem rozbełtanego mózgu. Tom jęknął i dźwięk ten przyłączył się do ryczącej burzy, zwielokrotniony bezlitosnym echem.

– Masz, wypij – czyjeś ramię objęło go wpół i podtrzymało w pozycji siedzącej. Krztusił się przełykając jakiś płyn o ohydnym smaku.

– Nic innego w tym barze nie serwują, ale pomaga, znam to z autopsji.

Tom wycharczał coś w rodzaju podziękowania i opadł bezwładnie na posłanie. Po kilku minutach stwierdził z zadowoleniem, że nieznośne kołysanie mija, a towarzyszący mu huk rozszalałego oceanu zamienia się w ledwie słyszalny szmer.

– Zupełnie jak klin – pomyślał i bardzo ostrożnie uchylił kurtynę powiek. Światło nie było już tak bolesne, a raczej źrenice zaczęły spełniać swoją funkcję. Pocieszające. Spróbował usiąść.

– Ostrożnie – niewyraźna postać zamajaczyła przed oczami Edginsa. – Nie wyglądasz jeszcze najlepiej – głos znajomy, ale twarz nie mogła wpasować się w żaden fragment postrzępionej przeszłości.

Otoczenie powoli nabierało konkretnych kształtów, rozmazane plamy sygnalizowały swoje, właściwe znaczenie. Niewielka, podłużna sala o półkolistym sklepieniu, obszerne podium spoczynkowe dla kilku osób i majaczący prostokąt wejścia.

– Umeblowanie więcej niż skromne – pomyślał Tom unosząc się na łokciach. Chciał powiedzieć coś na powitanie, ale słowa ugrzęzły w opuchniętej krtani. Z trudem przełknął gęstą ślinę. Trochę lepiej.

Tykowaty mężczyzna z nienaturalnie nabrzmiałą twarzą pomógł mu usiąść, drugi stał oparty o ścianę, przyglądając się temu z obojętną miną. Trzeci był mutantem. Leżał na wznak ze wzrokiem wbitym w sufit. Może spał, bo oczy miał do połowy przysłonięte błonami mrużnymi.

– Gdzie my jesteśmy? wychrypiał Tom, zwracając się do pochylonego nad nim mężczyzny.

– Gelwona – krótka odpowiedź eksplodowała z niezwykłą siłą.

Gelwona! Nazwa, którą usłyszał po raz pierwszy wychodząc z komory transferacyjnej, wydała mu się teraz dziwnie znajoma; jakby tkwiła ukryta gdzieś głęboko w zakamarkach podświadomości, czekając tylko odpowiedniej chwili. I to irracjonalne przeświadczenie, że dotarł do miejsca swego przeznaczenia. Bez sensu, zupełnie bez sensu.

– Co to jest, ta Gelwona?

Wypływający z uciążliwego milczenia chichot był jedyna odpowiedzią. Oparty o ścianę mężczyzna stanął nad Edginsem i wykrzywił twarz w sardonicznym uśmiechu.

– Rzecz w tym, że nikt nie wie – wycedził. – Poza nami. Ale my stąd nie wyjdziemy i dalej nikt nie będzie wiedział. Kapujesz?

– Daj spokój – tykowaty próbował rozładować atmosferę, jednak robił to bez przekonania.

– Pyta, więc odpowiadam – drugi mężczyzna wzruszył gniewnie ramionami. – A może ci się zdaje, że nie mam racji?

Tykowaty nie podjął zaczepki. Zwiesił tylko głowę, a z całej jego postaci biło poczucie klęski i łagodna rezygnacja.

– Niedobrze z nim – pomyślał Edgins. – Facet jest już psychicznym trupem. Oddycha tylko z przyzwyczajenia. – Rozejrzał się po sali. – Gdzie tu jest kibel? – spytał.

– Co? – tykowaty spojrzał na niego nieprzytomnie, a potem wyciągnął przed siebie ręce. Rozcapierzone palce dygotały jak w febrze.

– Dlaczego to wszystko tak się trzęsie?! – krzyknął nagle. – Wyłączcie silniki! Wyłączcie! – przycisnął pięści do skroni i drżał cały, kuląc się pod ścianą.

Tom w pierwszym odruchu chciał przyskoczyć do niego – nie wiadomo właściwie po co, bo i tak nie wiedział jak pomóc – ale gdy spróbował wstać, zakręciło mu się w głowie i klapnął z powrotem na posłanie.

– Czego tak stoisz, bydlaku! – krzyknął do nieruchomej sylwetki drugiego mężczyzny. – Zrób coś!

– Na imię mam Jab – powiedział tamten spokojnym tonem. – Jab Rostman. A wychodek jest tam – wskazał ręką wnękę, która była za plecami Edginsa.

Tykowaty wciąż jęczał – teraz już ciszej, jak skrzywdzony szczeniak. Tom zaklął i pokonując bezwład mięśni dotarł do skulonej postaci. Kiedy układał wstrząsane rytmicznymi drgawkami ciało na własnym posłaniu i okrywał je szorstkim kocem, Jab nawet nie drgnął.

– Wszystko wpadnie w rezonans – mamrotał tykowaty płaczliwie. – Cała sekcja się rozsypie. Wyłączcie, błagam… dlaczego nikt tego nie wyłączy? – wtulił twarz w koc i rozszlochał się na dobre.

– Ścierwa – wysyczał Tom. – Co oni z nim zrobili?

Dostrzegł pełną czarkę stojącą w pobliżu śpiącego mutanta. Wyciągnął rękę.

– Zostaw – wąskie wargi uchyliły się nieznacznie, ale była to jedyna zmiana, jaką zdołał zauważyć. Sięgnął jeszcze raz.

– Powiedziałem: zostaw – powtórzył mutant. Jego okrągłe, lekko wyłupiaste oczy ani na chwilę nie oderwały się od sufitu.

– Ty parszywy jajorodku! – wybuchnął Tom chwytając naczynie. – Powiedz coś jeszcze, a rozwalę ci pysk.

– Chyba nie masz zamiaru go otruć? – sączące się z ust mutanta słowa zabarwione były śliskim akcentem, potęgującym wrażenie inności.

– Otruć?

– Zmieniłem trochę budowę cząsteczek. Niewiele, ale organizm ssaka tego nie zniesie.

Edgins ostrożnie zamoczył język i rozpoznał ten sam obrzydliwy napój, jakim go uraczono w chwili przebudzenia. Jednocześnie poczuł, że ktoś wyrywa mu naczynie z rąk. Mutant stał przed nim kołysząc się na pałąkowatych nogach.

– Żeby nie było niejasności – jednym ruchem chlusnął zawartością na podłogę i oddał Edginsowi pustą czarkę. – Potem mógłbyś mieć do mnie pretensje – wrócił na swoje miejsce i ułożył się wygodnie.

– Gdyby ci doczepić ogon… – zaczął Tom, ale w tym samym momencie koniec języka zapiekł żywym ogniem. Pospiesznie splunął.

– Niepotrzebnie mnie obrażasz – mutant wyciągnął rękę wskazując leżący pomiędzy nimi koc. Edgins przez chwilę przyglądał się bezwłosemu ramieniu, którego błyszcząca, niemal przezroczysta skóra prześwitywała plątaniną żył, ścięgien i mięśni. Dopiero potem przeniósł wzrok na ciemne plamy w miejscach, gdzie upadły krople przeobrażonego płynu. Po plecach przewędrował mu zimny dreszcz.

Obserwujący to wszystko z bezpiecznej odległości Jab zbliżył się teraz i wyjąwszy z rąk Edginsa puste naczynie, wszedł do wnęki. Tykowaty, opatulony po same uszy, ciągle jeszcze drżał popłakując jak niemowlę. Jego nienaturalnie rozszerzone źrenice przypominały dwie czarne studnie, w których Tom bezskutecznie próbował doszukać się przebłysku świadomości. Tym skwapliwiej przyjął od Jaba napełnione naczynie i wspólnymi siłami wmusili kilka łyków w zaciśnięte kurczowo usta.

– Czy naprawdę nie ma tu nic innego? – spytał Edgins krzywiąc się na samo wspomnienie.

Jab pokręcił przecząco głową.

– Za każdym razem pytasz o to samo – powiedział z wyrzutem.

– Jak to „za każdym razem”? – Tom spojrzał na niego podejrzliwie.

– Normalnie. Budzisz się i nic nie pamiętasz. On zresztą też – Jab wskazał na tykowatego, który przestał jęczeć i spał spokojnie z zamkniętymi oczami.

– Wielkie Nieba – jęknął Edgins. – Jak to możliwe?

– Widocznie możliwe, skoro jest.

– A ty?

– Ja w ogóle nie sypiam – wzruszył ramionami Jab. – Chociaż tutaj chętnie bym zamknął oczy – dodał znalem. – Ale nie mogę, rozumiesz? Nie mogę. Taki już jestem… – zawiesił głos, jakby w obawie, że powiedział za dużo.

– Zaprogramowany – dokończył za niego Edgins.

– Zgenotypowany – poprawił go Jab. – Zresztą, nazwij to jak chcesz. W każdym razie jestem bardziej człowiekiem niż ten tam – obaj jednocześnie spojrzeli na leżącego w nie zmienionej pozycji mutanta.

– Rozumiem – uśmiechnął się Tom. – Solidarność ssaków, tak?

Jab nie dostrzegł ukrytej drwiny, a jeśli nawet, to nie dał po sobie poznać.

– On jest niebezpieczny – ciągnął głosem zniżonym do konspiracyjnego szeptu. – Te zdolności, które ujawnił, są już wystarczającym dowodem. A my nawet nie wiemy, co on jeszcze potrafi.

Edgins kiwał głową myśląc zupełnie o czymś innym.

– Ciekawe, dlaczego trzymają nas razem – zastanawiał się – zamiast, tak jak na początku, wpakować każdego do osobnej celi. Chyba nie ze względu na brak miejsca, bo w takim pomieszczeniu bez trudu zmieściłoby się jeszcze kilka osób.

Przypomniał sobie poziom adaptacyjny i długi szereg szaro odzianych postaci. Skoro oni czterej żyją, to w takim razie pozostali też chyba mają się nie najgorzej.

– To wszystko jest dokładnie zaplanowane i zorganizowane – myślał Tom – a zatem musi prowadzić do jakiegoś celu. Inaczej nikt by się nie bawił w taką ciuciubabkę. Transforacja każdego kilograma masy kosztuje setki tysięcy ergów. Nie trwoni się takiej ilości energii bez powodu, jesteśmy więc komuś do czegoś potrzebni. To pocieszające. Żeby tak jeszcze wiedzieć komu i do czego? – powiódł spojrzeniem po gładkich ścianach pomieszczenia, a potem skierował wzrok ku górze.

– Komu i do czego? – powtórzył półgłosem natrętne pytanie.

6
{"b":"92027","o":1}