Wysoki, zawodzący dźwięk nie ustaje ani na moment. Czasami tylko przez jękliwą kurtynę przedzierają się jakieś słowa, oderwane, pozbawione sensu. Zaraz potem giną w monotonnym podkładzie i znowu przez minutę?, godzinę? nie ma nic prócz upiornego wycia rindańskich cieni. Koszmar.
– Powinieneś być zadowolony – znajomy głos; głos, którego nie spodziewał się już usłyszeć. – Skaczą koło ciebie jakbyś był nie wiadomo jaką figurą. Kto by pomyślał?
– Muszę ją zobaczyć – rozpaczliwa próba rozklejenia powiek. – Muszę z nią porozmawiać.
– Nie przypuszczałam, że z ciebie taki chojrak – kontynuował głos. – Sfajczyłeś Stację nie wychodząc z przetrwalnika. Ciekawe, co by się stało, gdybym cię z niego wypuściła. Ale to ostateczność, chociaż nawet interesująca…
– O czym ona mówi? – nie czuł żadnego bólu. Jakby jego ciało przestało istnieć, pozostawiając sterylny mózg z podłączonymi receptorami słuchu. – Nie mogę otworzyć oczu. Może już ich w ogóle nie ma?!
Przestraszył się i skoncentrowawszy resztki woli, rozpędził wszechobecne ciemności. I zobaczył! Zobaczył…
Fragment sinofioletowego nieba. Chmury. Poszarpana linia horyzontu, zza której wypadają cienie dwóch bojowych szturmowców. Znajome kształty, przyjazne. Na takich jednostkach służył kiedyś – kiedy to było?
– Nikt mnie tu nie znajdzie – ten głos. – Iris, gdzie jesteś? – Świetna kryjówka. Nie mają szans, żeby nas zatłuc przed terminem. Jeszcze dziesięć minut i będę wolna. Wolna! – radosny śmiech.
Szturmowce są już blisko. Zataczają badawcze kręgi – słychać dostojny pomruk grawitonowych trzewi. Spod ich opasłych brzuchów odrywają się miniaturowe ważki, które po krótkiej chwili bezwładnego pikowania zaczynają używać własnego napędu. Jednocześnie na dziobach dwóch głównych jednostek rozkwitają żywym ogniem gniazda plazmowych dział i złociste smugi śmierci godzą wprost w oczy Edginsa.
– Iris, uciekaj!!!
Wiotka sylwetka o długich, kasztanowych włosach rzuca się do pulpitów kolaptera. Za szybą wideoramy miękną ściany stromego kanionu, muśnięte żarem płomienistej broni. Skała topi się, strumienie gorącej lawy przeobrażają kamienną kryjówkę w płynące piekło.
– Skurwysyny! – Edgins widzi, jak Iris odwraca się w jego stronę. – Cholerne skurwysyny! Znaleźli nas! Jakim cudem?!
Podłoga ucieka jej spod stóp. Odgłos głuchego uderzenia miesza się z chlupotem kamiennej rzeki, która zaczyna zalewać stojący w najniższym punkcie kanionu kolapter. Gorąco, potwornie gorąco. Złowieszcze wycie rindańskich cieni przybiera na sile. Presja urojonych komponentów otoczenia. Strach przeobraża się w nienawiść.
– Tooom!
MUSISZ STĄD ODEJŚĆ
…skrzydlaty maszkaron siedzi w absolutnym bezruchu, wbijając w Edginsa paciorki czarnych ślepi…
POTRAFISZ TO ZROBIĆ.
Obraz kamiennej maski…
– Dość!!!
Półprzeźroczysta bariera ustępuje pod naciskiem dłoni Edginsa. Iris patrzy na niego przerażonym wzrokiem, cofa się, wyciąga ręce w obronnym geście. Podłoga tańczy, za szybą wideoramy kłębowisko ognia i parujących skał. Złociste smugi przeczesują przestrzeń, są coraz bliżej…
Nagła eksplozja bloku zasilania – fragmenty tylnej ściany z olbrzymią siłą wbijają się w ciało Iris.
Jakby czas stanął w miejscu…
Edgins widzi kochaną twarz wykrzywioną paroksyzmem śmierci. Ale długie kasztanowe włosy otaczające głowę kobiety nikną – widać krótko przyciętą, jasną fryzurę. Rysy ulegają coraz szybszym przekształceniom. To już nie Iris. Iris sięgała mu zaledwie do ramienia. Ta kobieta jest wyższa, dużo wyższa. Jej zielonozłe oczy patrzą na Edginsa z przerażeniem. Lecz trwa to tylko chwilę.
– Lizey Myrmall – przypomniał sobie Tom, zbliżając się do martwego ciała. – Co ja tutaj robię? Jak to możliwe, że… – kolejny wstrząs rzucił go na potrzaskany pulpit sterowniczy. – Przecież oni chcą mnie zabić!
Skafander. Gdzieś tu powinien być. W przejściu koło śluzy znalazł kompletne wyposażenie. Pasowało jak ulał – aż dziwne… W zdenerwowaniu ledwie udało mu się podopinać klamry i zakręcić oporniki hełmu. Właz. Pierwsze podejście. Psiakrew! Jeszcze raz, masą całego ciała… Poszło!!!
Pancerz był cały rozgrzany, miejscami zdeformowany – nadtopione stateczniki godziły bezradnie w niebo. W górze przesunął się kadłub szturmowca, wciskając między strome jeszcze ściany kanionu wiązkę plazmowych ciosów. Jeden z nich uderzył dziesięć metrów przed zniekształconym dziobem kolaptera.
– Precz! – wrzasnął Edgins, wbijając wzrok w zawracającą jednostkę. – Nic wam nie zrobiłem, bydlaki! Spieprzać stąd!
Szturmowiec był już na powrotnym kursie. Pojawił się drugi. Szły teraz równolegle – masywne, ziejące ogniem potwory. Za chwilę przejdą tuż nad jego głową i…
Wpatrywał się z nienawiścią w złowrogi tandem. Wysoki, zawodzący dźwięk doprowadzał go do pasji.
POTRAFISZ TO ZROBIĆ – krzyczało wspomnienie kamiennej maski.
– Zostawcie mnie w spokoju – wyszeptał błagalnie.
Otworzyły ogień. Zasłonił twarz ramieniem.
– Niee…
Zderzyły się z sobą. Nie słyszał huku. Widział tylko nagły, oślepiający błysk. Gdy przejrzał na oczy, było już po wszystkim. Ani śladu szturmowców. Posępne, sinofioletowe niebo nad rozmiękłym kanionem, w którym resztki roztopionych skał pochłaniały wrak kolaptera.
– Co dalej? – Edgins rozejrzał się na boki, dostrzegając wszędzie grzęzawisko krzepnącej magmy. – Jak wnętrze wulkanu. Kiedy to ostygnie? Przecież muszę stąd wiać! Na wszystkie świętości Nieba i Ziemi, jak mam to zrobić?
Popędzany strachem wypatrzył fragment, który zdawał się być najmniej gorący. Ryzykowne. Przydałby się deszcz, żeby to wszystko schłodzić. Burza…
Zewnętrzne mikrofony, pochwyciły melodię zwycięskiego grzmotu. Tom uniósł głowę – przyłbicę hełmu pokryły ślady rozbryzganych kropel. Padał deszcz.
– Jak w bajce – pomyślał patrząc na stygnące złomy magmy. Ciecz parowała z głośnym sykiem, spowijając kanion oparami sinofioletowej mgły. – Chyba już…
Ostrożnie postawił but na szklistej powierzchni. Powinna wytrzymać. Po kilku krokach obejrzał się. Kolapter, na wpół zanurzony w ostudzonej magmie, wyglądał jak owad pochwycony przez żywiczną strugę.
Edgins ciągle miał w pamięci obraz desantowych pojazdów, odrywających się od szturmowców na krótko przed rozpoczęciem frontalnego ataku. Znał ich szybkość i skuteczność. Gnany falą strachu wdrapywał się po gładkiej stromiźnie, chcąc jak najszybciej wyjść z kanionu, który nazbyt przypominał pułapkę.
Docierając po nadtopionym, śliskim zboczu do górnej krawędzi, zauważył, że szczelina, będąca miejscem ostatecznego postoju kolaptera, znajduje się na dnie dość rozległego zapadliska o poszarpanej, pełnej niespodziewanych załamań i uskoków powierzchni. Miejscami widać już było łaciate pancerze, pędzące na najwyższej rozsądnej prędkości. Waliły wprost na niego; od czasu do czasu kontrolna smuga przecinała kurtynę gelwońskiego deszczu i na krawędzi kanionu w przypadkowych punktach, rozkwitały małe gejzery ognia.
– Gnoje! Co ja wam zrobiłem?! – krzyknął Edgins. Dźwięk jego głosu załomotał wewnątrz hełmu. Ciągle lało. To dobrze. Kiepska widoczność, może się uda prześlizgnąć.
– Regularna obława – pomyślał obserwując coraz bliższe sylwetki pojazdów. – Jasne, przecież jestem więźniem. Jakim cudem się tu znalazłem? Ta kobieta… Nic nie pamiętam. Jakieś strzępy, fragmenty bez ładu i składu. Trzeba się śpieszyć. Tylko dokąd mam uciekać? Nie znam terenu, nie wiem kompletnie nic. Prędzej czy później i tak mnie dopadną albo zabraknie tlenu w plecaku – ogarnęła go rozpacz.
– Przecież nie mogę tu zostać! – wspomnienie gigantycznych schodów nie dawało mu spokoju. Ogniste napisy na błękitnym tle. Pomoc będąca jednocześnie prośbą, rozkazem. Gdzieś tam pod powierzchnią planety istniało coś, co przewidziało jego przybycie i postanowiło wskazać mu drogę. Dlaczego akurat jemu? Czyżby był wyjątkiem pośród tysięcy gelwańskich skazańców? Co za bzdura!
– Aura! – przypomniał sobie. – PRAWDĄ JEST AURA – obraz kamiennej maski przedstawiającej jego twarz. – Wydzielasz nietypową aurę – słowa mutanta, dziwne, niezrozumiałe.
Pojazdy zacieśniają pierścień obławy.
Strach, podsycany nieustającą obecnością zawodzącego dźwięku. Jak długo jeszcze? O Nieba, gdyby można było rozerwać tę upiorną pętlę, wydostać się z zaklętego kręgu…
POTRAFISZ – rzeźwiący dotyk chłodnej wody – czerwonawe kręgi znikające pod dotykiem palców – rozpaczliwy haust trującej atmosfery, przeobrażający się w łyk ożywczego powietrza – hermetyczny pojemnik, w którym spoczywa ciało Klauda…
Czy to wszystko zdarzyło się naprawdę? Czy wolno wierzyć w coś, co mogło być wytworem obłąkanej wyobraźni?
Niebezpiecznie blisko rozkwita kielich śmiercionośnego żaru. To fakt pierwszy. Drugim jest coraz bliższa tyraliera łaciatych pancerzy. I to wycie, zagłuszające nawet brzmienie własnych myśli. I obrazy – poszarpane, chaotyczne strzępy wspomnień, o których nie wiadomo, czy są fragmentami rzeczywistości czy majakliwych snów. Czyste szaleństwo. Musisz je po prostu zaakceptować, jeśli zostałeś na nie skazany. Nieważne przez kogo i po co. Noworodek nie zadaje takich pytań przychodząc na świat. Noworodek nie zadaje żadnych pytań. Wchodzi w życie, mimo że też jest ono pewnym rodzajem szaleństwa.
– A jeśli tak właśnie ma być? Nigdy się tego nie dowiem, nigdy nie zrozumiem do końca…
Czas nagli.
Rozpaczliwy skok – szczelina – czołganie się. Kawałek odkrytej przestrzeni. Trzeba zaryzykować…
Eksplozja – grad skalnych odłamków, żar. Tom poleciał w bok, chwilę szorował po pochyłości. Stabilizacja. Z drugiej strony kpiący pysk łaciatego pojazdu. I jeszcze jeden. Krótki wylot emitera wolno zwraca się w kierunku doskonale widocznej ofiary. Edgins, rozpłaszczony na brzuchu, czeka na strzał…
– Gdybym miał broń – szepce. – Cokolwiek, byle nie ginąć tak głupio…
Celne trafienie – bliższy pojazd zakręcił w miejscu jak dziecinny bąk, zahaczając ognistą wiązką o sąsiada. Droga wolna. Edgins patrzy ze zdziwieniem na swoje dłonie i widzi kolbę atatronu wpasowaną w rękawicę skafandra.