Литмир - Электронная Библиотека
A
A

14.

Kunsztownie zdobiona patera przecięła powietrze i roztrzaskała się o ścianę. Lizey w napadzie zwierzęcej furii skoczyła w sam środek potłuczonych skorup i obcasami podkutych butów zmieniła je w różową miazgę.

– Nie potrzebuję twoich upominków – warczała z dziką zawziętością. – Nie potrzebuję twoich zaślinionych westchnień, śmierdzących pocałunków i nieporadnych pieszczot. Zniszczę cię, komendancie! Dopadnę i rozszarpię, choćbyś się zaszył na drugim końcu Wszechświata. Ty, ty… – misternie wykonana szkatułka podzieliła los pozostałych podarunków, którymi Ubir nuf Dem miał zwyczaj obsypywać obiekt swoich uczuć. Spod kościanego wieczka wyprysnęły białe krążki, znikając w puszystym podłożu.

– To już koniec – Lizey stała pośrodku pobojowiska tocząc ponurym wzrokiem po zdemolowanym pomieszczeniu. – Wszystko stracone, nie ma a czym mówić. Za tydzień, najdalej dwa, Rada zapozna się z raportem tego kurdupla Fuertada i trzeba będzie spakować manatki. Wracać na Ziemię? Bzdura! Co ja tam mam do roboty? Usiąść grzecznie w jakimś kącie i czekać na swoją kolejkę do pieca kremacyjnego? Zgoda, ale zanim to się stanie, obel-borcie, przeklniesz dzień, w którym mnie poznałeś. Kiedyś przecież i ty opuścisz Gelwonę, a wtedy… – cichy śmiech wypełnił wnętrze pomieszczenia złowróżbną melodią. – Będę marzyła o tym spotkaniu. Opracuję szczegółowy plan, przygotuję każdy drobiazg i zaczekam. Jestem cierpliwa, Ubirze. Co najmniej tak cierpliwa, jak ty głupi. Mam nadzieję, że to wystarczy.

Chwilę jeszcze stała nieruchomo, pieszcząc umysł wizją przyszłej zemsty, a potem wezwała automaty i zleciwszy im doprowadzenie wszystkiego do porządku, wypełniła korytarz marszowym łomotem podkutych butów.

Ruch dawał złudzenie konkretnego działania i pozwalał zapomnieć o lawinie spowodowanej kretyńską decyzją komendanta. Teraz, kiedy sprawa wymknęła się z zasięgu rąk, pozostawało już tylko bierne oczekiwanie. Trzeba było wypełnić ten czas przynajmniej pozorami aktywnego życia. Prosta metoda samooszukiwania się, zapewniająca, przy umiejętnym stosowaniu, odrobinę komfortu psychicznego, a właśnie tego Liz potrzebowała najbardziej.

Przed wejściem do kantyny oficerskiej przystanęła na chwilę i poprawiła niesforne kosmyki wymykające się spod hełmu.

Howden czekał na nią już wystarczająco długo, bo zdążył uprzyjemnić sobie samotność kilkoma porcjami wytrawnego lentilu.

– Dla mnie to samo – zadysponowała, siadając obok niego na wyściełanym trójnogu.

Karłowaty kelbot realizował zamówienia w błyskawicznym tempie. Liz wychyliła oszroniony pucharek i rozejrzała się po nienaturalnie cichej kantynie.

– Trochę pusto – mruknął Howden, obejmując ją delikatnie w talii. – Powtórzysz? – pstryknął paznokciem w opróżnione naczynie i nie czekając na odpowiedź, przywołał stojącego w pobliskiej niszy kelbota. Automat przy kolebał się skwapliwie i zamarł w wyczekującej pozycji.

– Zamów coś mocniejszego – powiedziała Lizey. – Mam ochotę się napić.

– Wedle życzenia – zarechotał. – Jak za starych, dobrych czasów, co? Już się robi!

Obserwowała jego hałaśliwą krzątaninę z mimowolnym grymasem politowania, wyginającym nieznacznie kąciki warg. Śmieszył ją ten grubawy facet o nalanej twarzy i rozsadzającym mundur cielsku.

– Wiesz Liz, nie widziałem cię już chyba ze dwa miesiące – tokował nieustannie. – Z tymi długimi włosami nawet nieźle wyglądasz, tylko po jaką cholerę zmieniłaś kolor?

Milczała bawiąc się pustym pucharkiem. Światło, rozszczepione kryształowym ornamentem, pieściło wzrok gamą tęczowych błysków. Gadanina Howdena niewiele ją obchodziła. Ważne było, że siedząc tutaj nie musiała myśleć o gromadzących się nad głową chmurach.

Kelbot bezszelestnie zmienił nakrycia. Liz zauważyła przed sobą czarkę z ulubionym koktajlem i posłała w stronę Howdena łaskawy uśmiech.

– A teraz przyznaj się, dlaczego nie odwiedziłaś mnie na Gelwonie? – sapnął, obejmując ją z niedźwiedzią tkliwością. – Urządziliśmy tam sobie taki mały zlot, a ty siedzisz na tej Stacji, jakbyś miała tu coś ciekawego do roboty. Musiałem się nieźle napocić, żeby do ciebie przylecieć. Robię teraz za inwalidę, wiesz? Kazałem sobie założyć kilka szwów w różnych ciekawych miejscach, później ci pokażę – tłuste wargi rozpłaszczyły się na policzku Lizey. – No, skarby moje, co cię zatrzymało na tej skorupie?

Odepchnęła go gwałtownie.

– Musiałeś mi przypomnieć – warknęła, odstawiając z trzaskiem czarkę musującego koktajlu. – Przecież przyszłam tu, żeby o tym nie myśleć.

Howden, spłoszony jej piorunującym spojrzeniem, odsunął się na bezpieczną odległość.

– Może zechcesz mnie uświadomić – zaproponował.

– Uświadomić! – parsknęła gniewnie. – I tak nie potrafisz mi pomóc. Nikt już tu nic nie zrobi, więc po co sobie strzępić język?

– Z twoich słów wnioskuję, że trochę się tu namieszało.

– Od wczoraj przebywam w tymczasowym areszcie, to znaczy, nie mogę nosa wystawić poza Stację i nie mam dostępu do obowiązujących haseł. Ta kanalia Ubir nuf Dem załatwił mnie bez pudła. Nieprędko się zobaczymy, Howden. Będę chyba musiała pożegnać Gelwonę.

Zagwizdał przeciągle, wydymając komicznie wargi.

– Przeskrobałaś coś?

– Fuertad przyczepił się, że mu psuję surowiec. Wypichcił na ten temat jakiś raport, a ten cymbał Ubir zamiast ukręcić łeb całej sprawie, pchnął ją dalej.

– Co mu się stało? Miałaś u niego takie przody…

– Miałam. A teraz on ma u mnie taaaki ogon. Gdybym mogła, wepchnęłabym mu te teleskopowe ślepia do czaszki.

– Kiedy? – zainteresował się Howden.

– Co kiedy?

– Kiedy on to zrobił?

– Przecież mówię, że wczoraj. Zanim poleciał na Gelwonę – drżącą ręką uniosła czarkę do ust.

– No to jeszcze nie jest tak tragicznie. Dopóki obowiązuje Procedura Obszaru Zamkniętego, możesz się niczym nie przejmować. Do odblokowania kanału nadrzędnego potrzebna jest obecność komendanta i kreatora, a Fuertad nieprędko opuści Gelwonę. Każdy z nich zna połowę kodu, więc…

– Masz pewność? – Liz uczepiła się tej informacji jak przysłowiowego źdźbła trawy.

– Absolutną – dla potwierdzenia swoich słów opróżnił jednym haustem pojemną czarkę i dodał: – Co ty byś zrobiła bez starego Howdena?

Wynagrodziła go promiennym uśmiechem. Niech mu będzie – zasłużył sobie.

– No i proszę – pokiwała z uznaniem głową. – Ubir nuf Dem szybko się uczy. Kto by pomyślał, że jest taki zdolny. Niezły blef, naprawdę niezły. O mały włos dałabym się nabrać.

Jeszcze raz uporządkowała wydarzenia. Procedurę wprowadzono przedwczoraj i zaraz potem Fuertad z ekipą ratunkową poleciał na Gelwonę. Komendant miał do niego dołączyć następnego dnia, razem z resztą korpusu oficerskiego. Musiał się z nią skontaktować przed samym odlotem – pamiętała, że był w polowym mundurze, kiedy komunikował jej swoją decyzję. Zabiłaby go chyba na miejscu, ale co można zrobić z przestrzenną projekcją, przez którą wszystko przelatuje jak przez powietrze? Pewnie miał niezły ubaw, gdy tak miotała się po segmencie, próbując go dosięgnąć. Zrobiła z siebie idiotkę, ale teraz następny ruch należy do niej. I zostanie wykonany. Chyba, że…

– Fuertad na pewno siedzi na Gelwonie? Widziałeś go?

– Jak ciebie teraz, skarbie – rozwiał jej obawy Howden. – Nie mogłem się od niego uwolnić. Węszy jakąś grubszą aferę i chciał mi na siłę wmówić, że jestem wszystkiemu winien. A co ja mam do tego? Połowa Drugiego Kontynentu w drzazgach, włosy dęba stają na samo wspomnienie. On ma rację, to nie mógł być przypadek…

Słuchała go jednym uchem, przez cały czas rozwiązując skomplikowaną łamigłówkę, w której postanowiła wziąć udział. Guzik ją obchodziły zagadkowe zjawiska zakłócające spokój Gelwony. Abstrakcyjne boje toczone przez żądnych wrażeń samców stanowiły odległe tło, mogące wprawdzie umilać czas, ale nie mające prawa wpływać w sposób istotny na jej życie. Tym razem jednak sprawa nabrała zupełnie innych wymiarów.

Ironiczny uśmiech zabarwił twarz Lizey. Zrozumiała, że sytuacja, w jakiej się znalazła, pozostawia pewien margines swobody, pozwalający wykonać kolejny manewr. W jej umyśle dojrzewał przewrotny plan, w którym rolę zwierzyny miał odegrać Ubir nuf Dem, myśliwego Fuertad, a nagonki – chwiejący się na sąsiednim trójnogu Howden.

Kolejna porcja musującego koktajlu sprawiła, że wnętrze kantyny okryło się lepką mgłą. Lizey potrząsnęła głową i przecierając zaczerwienione oczy rzuciła czujne spojrzenie w zakrywające pół ściany lustro.

– Szlag by trafił te włosy – pomyślała układając niesforne pukle w zgrabną aureolę. – Trzeba je skrócić, koniecznie…

Odbicie Howdena zafalowało i przez moment miejsce znanego aż do obrzydzenia oficera zajmował zupełnie inny człowiek. Widziała jego poruszające się usta i wyciągniętą dłoń, której wnętrze kaleczył lekko fosforyzujący okrąg.

– Znowu – jęknęła głucho Liz i czarka wraz z resztkami koktajlu uderzyła w lustrzaną taflę.

– Chodźmy stąd! – szarpnęła Howdena za ramię.

Zabełkotał coś niezrozumiale i po zrobieniu dwóch kroków rozciągnął się jak długi.

– Szybciej! – ponaglała go bezskutecznie, aż wreszcie chwyciła za klapy munduru i z trudem doprowadziła bezwładne cielsko do pozycji siedzącej.

– O rany – miauknął rozpaczliwie Howden. – Wszystko mi się pieprzy…

Dostrzegła zmięty łachman człowieka rozciągnięty na twardej, pokrytej cienkim materacem półce. Szarpnęła go za ramię, a on spojrzał na nią tak jakoś dziwnie, jakby…

– Kim jesteś? – padło z jej ust mimowolne pytanie.

19
{"b":"92027","o":1}