Kolejny etap katorżniczej udręki. Edgins był tak wyczerpany, że nie chciało mu się nawet spojrzeć na wypełniony zarodnikami pojemnik. Miał wyjątkowe szczęście: dwie studnie wystarczyły do zaspokojenia wymagań dozownika, a mimo to pot zalewał mu oczy i czuł się słaby jak niemowlę. Leżąc obok zarastającego otworu, niemal przemocą wtłaczał powietrze do odmawiających posłuszeństwa płuc.
– I tak w kółko, aż do samego końca – pomyślał z tępą obojętnością.
Mógł już właściwie wracać do baraku, ale nie chciało mu się ruszać z miejsca. W końcu to chyba wszystko jedno – tu czy parę metrów dalej…
Przez chropowatą opokę znużenia przebijała się od czasu do czasu iskra rozpaczliwego buntu, który rozpalał na moment wyobraźnię Edginsa, każąc ogarniać otoczenie nienawistnym spojrzeniem. W takich chwilach zdawało mu się, że wystarczy uderzyć pięścią w kamienne ściany, by utorować sobie drogę do wolności. I zaraz potem bolesny grymas wykrzywiał twarz skazańca, a znużony umysł popadał w jeszcze głębsze odrętwienie.
Zapas powietrza w zbiorniku wystarczał na jakieś pół godziny. Można by pokusić się o zbadanie korytarza, ale po co? Jab spenetrował dwa, za każdym razem natrafiając na sztuczną przegrodę uniemożliwiającą dalszą wędrówkę. Nie tędy droga – ktoś już się o to zatroszczył. Zresztą, czy w ogóle istnieje jakieś wyjście?
O Nieba, jak duszno! Tom odwrócił się na plecy i wbił wzrok w nieregularne sklepienie korytarza. Ciemne odcienie brązu poprzecinane gęstą pajęczyną sinych nitek. Świadomość skazańca bezwiednie zamieniała plątaninę kresek w znajome kształty, wyłuskując z niebytu zarys twarzy, rąk, całych sylwetek…
Co za idiotyzmy! To wszystko jedynie majaki, bezsensowne fantasmagorie. Rzeczywistością jest lita gładź skały i żadna siła nie potrafi przeobrazić jej w nic innego. Kamienny grobowiec, w którym pogrzebani za życia oczekują kresu swej wędrówki. Żeby choć odrobina wody!
Burza. Potworna burza wypełniona dudniącym śpiewem gromów. Brzuchate chmury rodzące rzęsiste strugi deszczu i błyskawice przecinające odległy horyzont. Wyobraził sobie, jak stoi z uniesioną do góry twarzą, a chłodne krople zmywają z jego ciała skorupę zeschniętego brudu.
Wciągnął głęboki haust powietrza przesiąkniętego zapachem syntetyków. Jaki mają sens marzenia, jeśli ich nie można zrealizować? Więc nie marzyć?!
Podniósł upapraną brunatnym błockiem rękę i metodycznie, kawałek po kawałku odrywał fragmenty popękanej skorupy razem z wierzchnią warstwą skóry. Bolało jak jasna cholera, nie ustawał jednak w pracy, czerpiąc z zadawanego sobie bólu jakąś osobliwą satysfakcję. Gdy dotarł do dłoni i oczyścił jej wnętrze, oczom jego ukazały się dwa wspołśrodkowe okręgi, szpecące ciało czerwonawą obecnością.
– Już dwa – myślał trąc wściekle poranioną pęcherzami skórę. – Niedługo pewnie znajdę trzeci albo i czwarty. Całe mnóstwo! Ciekawe tylko, jak się pomieszczą? A może łapa mi urośnie? Będzie taka wielka, że nie dam rady jej udźwignąć – zachichotał, lecz zaraz twarz mu spoważniała. – Mutanta też to wzięło. Więc wszyscy, bez żadnego wyjątku. Marna pociecha, ale zawsze coś.
Nie chciało mu się wracać. Błogi bezruch opanował całe ciało, przytępione zmysły pozwoliły na chwilę całkowitego zapomnienia. Ale tylko na chwilę.
Paskudnie gorąco.
Szeleszczący monolog górskiego strumienia, z którego można zaczerpnąć odrobinę krystalicznej wody, zimnej i orzeźwiającej. Wydawało mu się, że słyszy łoskot strugi torującej sobie drogę pomiędzy śliskimi głazami.
– Nie marzyć! – przebiegło przez głowę Edginsa. – Zapomnieć o wszystkim, do czego nie można wrócić.
Lecz jak to zrobić, skoro zbiór wspomnień oznacza konkretną osobowość. Popełnić psychiczne samobójstwo?
A potok szumiał, kusząc obietnicą rzeźwiącego dotyku.
– Przecież to niemożliwe – Tom uniósł się na łokciach i nasłuchiwał uważnie, a wszystko co do niego docierało, przeczyło zdrowemu rozsądkowi.
Wydawało mu się, że w tym odległym chlupotaniu pobrzmiewa znienawidzona, jękliwa nuta. Ścisnął rękami głowę. Wspomnienie rindańskich widm – bezcielesnych i bezosobowych cieni osaczających zniewolony umysł pozostającego na ich łasce człowieka…
To było jednak coś innego!
Tom oderwał dłonie od uszu i drżąc całym ciałem, stanął na uginających się nogach. Szum dochodził z nie zbadanej jeszcze części korytarza – tak wyraźny, że skazaniec niemal widział kręte języki górskiego strumienia i czuł ożywczy chłód spienionej wody.
– Nie pójdę tam – myślał przerażony. – To przecież niemożliwe, żeby… Wszystko jest jednym wielkim kłamstwem. Nawet Iris – zaniósł się spazmatycznym szlochem. – Co za podły świat.
Przez moment chciał zerwać maskę i raz na zawsze skończyć z tym całym oszustwem, w jakie zamieniono jego życie. W tej samej chwili zobaczył ją – stała w odległej perspektywie korytarza i bawiąc się swoimi kasztanowymi włosami, przesłała mu promienny uśmiech. Zacisnął powieki, a gdy je rozsunął, nie było już tam nikogo.
Przebiegł te kilkadziesiąt metrów tak błyskawicznie, że aparat tlenowy nie nadążał z dostarczaniem świeżego powietrza ze zbiornika. Przystanął za załomem korytarza i tuląc ręce do piersi czekał, aż ustąpi duszący ból. A gdy ucichło już wysilone pulsowanie tętnic, usłyszał znowu szmer strumienia liżącego kamienne koryto – tym razem jednak bliżej i wyraźniej. Zaintrygowany zrobił kilka kroków i ostrożnie wyjrzał zza kolejnego załomu. Zobaczył…
– Woda! Najprawdziwsza woda!!!
W pierwszym odruchu radosnego uniesienia chciał rzucić się do przodu, coś go jednak powstrzymało. Znowu zacisnął powieki, odczekał chwilę – to samo. Zdziwiony ponowił próbę, zatykając jednocześnie palcami uszy, ale ciągle czuł orzeźwiający chłód i osiadające na skórze drobne kropelki rozpylonej wody.
– Czy każde szaleństwo jest aż tak namacalne? – zastanowił się. – Czy wolno mi uwierzyć w niemożliwość i pozostać przy zdrowych zmysłach? Na wszystkie świętości Nieba i Ziemi, co to ma znaczyć?!
Otworzył oczy – żadnych zmian. Woda wciąż wypływała wartką strugą z niewielkiej, nisko usytuowanej wyrwy i po przebyciu półmetrowej różnicy poziomów rozbijała się o kamienne podłoże. Pod ścianą leżały odłamki dotkniętej erozją skały, podszedł bliżej i kucnął, by je dokładniej obejrzeć. Rozsypywały się w palcach, pozostawiając na dłoni drobny miał. Jednocześnie odpryski głównego nurtu zmoczyły ręce Edginsa, a ich chłodna pieszczota sprawiła, że rzucił się na kolana i zanurzył ramiona w rwącej strudze. Potem obmył sobie twarz – na tyle, na ile było to możliwe bez zdejmowania maski.
– Szaleństwo powinno sprawiać przyjemność – pomyślał. – Przecież człowiek stwarza je sam dla siebie. Kto wie, może to jest jakieś wyjście?
Czuł jednak ciężar zbiornika, ucisk stelaża i niemiłą obecność aparatu tlenowego. Gdyby naprawdę oszalał, usunąłby chyba te wszystkie niedogodności. Więc co? Ma uwierzyć, że na Gelwonie występują naturalne zbiorniki wodne? Tak po prostu?
– A jeśli istnieją? – przeszył go nagły impuls. – Jeśli to jest właśnie sposób, żeby stąd uciec? Przypadek, szczęśliwy zbieg okoliczności, szansa, która trafia się raz na miliard albo i rzadziej…
Ręce mu latały, kiedy klęcząc przed wyrwą próbował ją powiększyć. Szło nadspodziewanie łatwo – skała była tak zwietrzała, że aż go to zdziwiło. Wokół otworu pojawiały się głębokie rysy; z każdą sekundą uderzenia rozdygotanych dłoni kruszyły kamienną przeszkodę, podsycając nikły promyk nadziei w sercu skazańca. Któreś z rzędu szarpnięcie obudziło tumany brunatnego pyłu i Edgins ledwie zdążył uskoczyć przed walącą się ścianą. Skalne drobiny zawirowały w powietrzu, woda popłynęła szerszą strugą, a gdy kurzawa wreszcie opadła i Tom stanął z powrotem na chwiejnych nogach, zobaczył wylot przestronnego korytarza, z dnem uformowanym na podobieństwo obszernych, kwadratowych tarasów. Przypominały schody dla wielkoluda – miały koło metra wysokości i z cztery razy tyle w głąb. Promieniowały dziwnie delikatną, błękitną poświatą, przydając spływającej po nich wodzie bajkowego kolorytu.
Gdy minęła fala zaskoczenia, Edgins zanurzył się w postrzępionym otworze, wstępując na powierzchnię pierwszego tarasu. Przez dłuższą chwilę obserwował spływającą z góry wodę, która obmywała czubki jego więziennych chodaków, szemrząc przy tym tak zawzięcie, jakby chciała przekazać intruzowi jakąś niezwykle ważną wiadomość. Dopiero po minucie odważył się przyjrzeć dokładniej ścianom i sklepieniu nowo odkrytego korytarza. Zadziwiła go geometryczna doskonałość zawarta w smukłym przekroju budowli – bo nie mógł to być przecież przypadkowy twór natury!
Czujnik manometru błysnął ostrzegawczą czerwienią.
– Wejdę tylko kawałek i zaraz wracam – postanowił Edgins.
Ostrożne kroki doprowadziły go na środek tarasu, spojrzenie powędrowało kawałek dalej, gdzie spadająca z następnego stopnia woda tworzyła linię biało-błękitnej piany.
PRZYBYSZU Z RINDU – CZEKAM NA CIEBIE
Zatrzymał się jak wryty, pożerając wzrokiem ognisty napis, który dostrzegł na błękitnym tle, tuż przed kreską miniaturowej kipieli. Wypukłe litery wielkości otwartej dłoni wyglądały jak pleśń pokrywająca nagą skałę.
Przeczytał raz, drugi, dziesiąty. Podszedł bliżej i znowu czytał. Potem nachylił się i dotknął – napis, ułożony był z chropowatych pączków wyrastających z gładkiej powierzchni, twardych jak pancerz próżniowca. Spróbował oderwać najbliższą literę, ale tylko obtarł sobie boleśnie palce. Odsunął się nieco, by objąć wzrokiem całość, i jeszcze raz przeczytał – powoli, zgłoska po zgłosce.
– Ciekawe, dla kogo przygotowano te napisy. Rindańczycy nie posługują się przecież alfabetem. Poza tym skąd oni tutaj, w bebechach Gelwony? – wzruszył ramionami i kucnął nad różańcem ognistych liter, których wygląd z czymś mu się kojarzył. Przypominały… – Jak koralowce! – pokiwał głową. – Tysiące pokoleń wegetujących na szkieletach poprzedników. Po wielu latach powstają z nich takie właśnie twory. Ale one, do ciężkiej cholery, nie układają się w napisy! Chyba że… Jeśliby odpowiednio pokierować rozwojem wapiennych zwierzątek…