Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Bzdura – wstał z klęczek. – Iść czy wracać? – nadzieja rozbudzona perspektywą ucieczki walczyła ze strachem, który przykuwał stopy, ołowianym ciężarem.

I wtedy spostrzegł, że na drugim tarasie również jest jakiś napis. Czym prędzej wskoczył na górę.

TWÓJ GNIEW ZRODZIŁ BURZĘ

– WODA TORUJE DROGĘ

– Burzę? – Dudniący śpiew gromu przedarł się przez szelest płynącego potoku. Tom wbił wzrok w głąb korytarza, gdzie błękitne światło ustąpiło na moment przed błyskiem kolejnego wyładowania, uwidoczniając paraboliczny zarys wyjścia. I już drugi grzmot trzepotał wśród kamiennych ścian, budząc w duszy Edginsa mieszaninę lęku i ciekawości.

Wyobraźnia podsunęła wizję brzuchatych chmur rodzących strugi rzęsistego deszczu. Wizję, która gdzieś tam, na szczycie gigantycznych schodów, znalazła swoje rzeczywiste odbicie.

Nie zastanawiając się nad tym co robi, Tom wstąpił na trzeci taras. I właśnie wtedy…

Bez najmniejszego ostrzeżenia, bez żadnego znaku poprzedzającego zwykle poprzednie ataki, spadła na niego lawina potępieńczych dźwięków. Wysoki, zawodzący jęk ogłuszał, drążył świadomość do najgłębszych pokładów, zacierał granice pomiędzy tym co poza a tym co w środku. I gdy Edgins, pełznąc cały czas naprzód, dotarł wreszcie do kolejnego napisu, ogniste litery zamazały mu się przed oczami, zupełnie jakby spływająca z góry woda spłukiwała wymalowany kiepską farbą tekst.

Wodząc palcami po chropowatych wypukłościach odcyfrowywał treść kamiennego przekazu:

JESTEŚ TYLKO NARZĘDZIEM

– MUSISZ STAĆ SIĘ WŁADCĄ

Rindańskie widma kołowały wokół Edginsa, chcąc go porwać w wir upiornego tańca. Bronił się, bronił się ze wszystkich sił, wczepiony całym ciałem w zimną gładź tarasu. Płynąca nieprzerwaną strugą woda przynosiła ulgę, pozwalała uporządkować szalejące zmysły, uporządkować rozdygotany obraz rzeczywistości. Gdzieś z boku pojawiała się i gasła czerwona plama.

– Wracać! – ta jedna myśl kołatała teraz w głowie Edginsa, podsycana alarmującym pulsowaniem czujnika manometru. – Jeśli nie chcę się udusić… – na czworakach dotarł do brzegu tarasu, lecz metrowa wysokość wzbudziła w nim paniczny strach. – To te białe krążki – stwierdził w duchu, a pewność, z jaką sformułował ów wniosek, wprawiła go w zdumienie.

W tej samej chwili najniższy stopień przestał istnieć – kawałki zwietrzałej skały runęły w dół, pociągając za sobą w bezdenną ciemność strugę błękitnej wody. Droga do postrzępionego otworu, którym wszedł, była odcięta – chyba że zaryzykowałby skok przez czterometrową rozpadlinę…

Nie zdążył nawet rozważyć takiej możliwości.

Tuż przed nim otworzyła się przepastna wyrwa – drugi taras zamieniony w lawinę kamiennych okruchów, z ogłuszającym łoskotem spadał w głąb planety. Jednocześnie powierzchnię tego, na którym Tom klęczał, przecięła siatka wyraźnych pęknięć. Woda dopełniała swego niszczycielskiego dzieła.

– Na górę! Szybko na górę! – nim zdołał to pomyśleć, już był metr wyżej.

MUSISZ POZNAĆ SIEBIE

– BRAK ODWROTU PRZYBLIŻA CEL

– Brak odwrotu… – przez chwilę wydawało się Edginsowi, że kamienny napis przeznaczony jest dla niego, ale zaraz odpędził tak absurdalne przypuszczenie.

Odgłos pękających skał smagnął grzbiet biczem strachu. Tom biegł już teraz, a gdy pokonywał kolejną przeszkodę, dręczyła go tylko jedna myśl: czy to szaleństwo dzieje się naprawdę.

PRAWDĄ JEST AURA

– KALECZYSZ MASKĘ ŚWIATA

Ostatnia informacja oszołomiła Edginsa. Czuł się jak uderzony obuchem w głowę. Strzępy poprzednich, już nie istniejących napisów, przebiegły mu przed oczami. Chaos, kompletny chaos, setki pytań bez odpowiedzi. Paraboliczny zarys wyjścia zajaśniał oślepiającą bielą i zgasł tak nagle, jak się pojawił.

– Burza – przypomniał sobie Edgins. – To już niedaleko… – ciężko dysząc wdrapywał się na następny taras.

WYTYCZONO CI DROGĘ

– WĘDROWIEC DEPCZE SKAŁĘ

– Nie rozumiem – stwierdził Tom z rozpaczą. Nic nie rozumiem…

Miał dosyć wszystkiego napisów, schodów i całej reszty tego zwariowanego świata. Czuł, że wplątał się w coś, co przerasta jego możliwości pojmowania. Marzył o odpoczynku, ale łomot pękających schodów nie ustawał ani na chwilę. Zdobył się na jeszcze jeden wysiłek…

RATUJ SWÓJ BLASK

– WALKA NACJI GASI GWIAZDY

Wszystko dygotało, jakby cały korytarz wpadł w rezonans. Tom zataczał się – szukające oparcia ręce trzepotały bezradnie, nogi odmawiały posłuszeństwa. Zamglonym spojrzeniem jeszcze raz ogarnął rząd ognistych liter.

– Wojna – pomyślał przerażony. – Nawet tutaj, w tym zapadłym zakątku Wszechświata – chciało mu się śmiać i płakać zarazem. – Nic mnie to nie obchodzi – powtarzał w duchu, dźwigając ciało o kolejny metr w górę.

WIATR NIE PYTA PYŁU O ZGODĘ

– NADSZEDŁ TWÓJ CZAS

– Śmierć – wyszeptał zbielałymi wargami Edgins.

Stopy ślizgały się po wypolerowanej przez wodę powierzchni, pierś rozrywały potworne uderzenia pracującego z najwyższym wysiłkiem serca. W każdej sekundzie bloki zwietrzałej skały głosiły światu hymn zagłady i w każdej sekundzie gwałtowny rzut wyczerpanych mięśni odsuwał oszalały ze strachu strzęp człowieka od krawędzi przepaści.

Kant kamiennego progu zdarł skórę z kolan Edginsa. Nie czuł bólu, nie miał na to czasu. Wejście na następny taras było dziełem chwili.

TŁUMISZ ŚPIEW PRZYSZŁOŚCI

– WIDZĘ ZAPACH BZU

Lawina wspomnień, kalejdoskop zdarzeń zaszłych…

Płomienie sięgają drgającymi jęzorami powierzchni brudnoszarego nieba. Gdzieś z boku ogień pożera kępę rachitycznych drzewek. Ostry trzask pękających gałęzi miesza się z hukiem rujnowanego tarasu.

Skoczył do przodu, na oślep, byle dalej, wyżej… Mięśnie nie utrzymały ciężaru ciała – runęło na poznaczoną głębokimi rysami gładź, rozchlapując pióropusze wody. Kamienne litery znalazły się tuż przed twarzą Edginsa.

– Kim jesteś? – spytał bezgłośnie. – Powiedz mi, kim jesteś? Skąd wiedziałeś, że przyjdę?

Widmo nieuniknionej śmierci zmusiło go do kontynuowania wspinaczki. Metr wyżej odczytał:

NAZYWACIE MNIE GELWONĄ

– MOJE IMIĘ TRWA GŁĘBIEJ

Gelwona! – upiorny jęk rindańskich cieni – Gelwona! – długi szereg zobojętniałych na wszystko skazańców – Gelwona! – brunatna maź oblepiająca wrzecionowate skorupki zarodników – Gelwona! – czerwonawe kręgi kaleczące wnętrze lewej dłoni – Gelwona! – o Nieba, jak długo jeszcze…?

I to irracjonalne przeświadczenie, że dotarł do miejsca swego przeznaczenia. Bez sensu, zupełnie bez sensu.

MUSISZ STĄD ODEJŚĆ

…odejść… odejść… odejść…

– Nic łatwiejszego! – maska stłumiła szaleńczy skowyt, który był śmiechem. – Po prostu odejść – Tom dławiąc się, wskoczył na następny taras…

POTRAFISZ TO ZROBIĆ

Dźwięk gromu na moment zagłuszył łoskot pękających skał. W migawkowym ujęciu pojawił się paraboliczny zarys wyjścia – tak bliski, że wystarczyło sięgnąć ręką. Jeszcze tylko jeden stopień, ostatni szaleńczy zryw…

I wtedy zapanowała cisza. Cisza wprost niewiarygodna.

Dopiero po chwili słuch wyłowił z nicości chlupot błękitnej strugi i delikatny szum padającego deszczu. Ale przecież…

Stał na progu kamiennej krypty, oblewany potokami rzęsistej ulewy. W górze kłębiły się szare chmury, lepkie, brzemienne wilgocią. Zygzaki błyskawic oświetlały przeciwległą ścianę, na której widniała olbrzymia płaskorzeźba – podobizna ludzkiej twarzy. Edgins miał wrażenie, że zna tego człowieka, że już go kiedyś widział. Zaintrygowany postąpił kilka kroków naprzód.

– Musisz stąd odejść – szeptała woda obmywająca bose, poranione stopy. – Musisz stąd odejść! – oznajmił ponurym głosem kolejny grom. -…odejść… odejść… – powtórzyło echo.

– Jak mam to zrobić? – spytał w duchu. – Pomóżcie mi, pokażcie drogę.

– Potrafisz – usłyszał w odpowiedzi. Wydawało mu się, że usta kamiennej maski drgnęły, ale mogło to być złudzenie.

Upadł na kolana. Po policzkach spływały mu łzy zmieszane z kroplami deszczu. Wyciągnął ręce w stronę płaskorzeźby. Lewa dłoń pulsowała falami tępego bólu; czerwonawe kręgi były wyraźnie widoczne w panującym półmroku.

– Pomóż mi – wyszeptał. – Pomóż…

– Potrafisz – powtórzyły ściany deszczowej krypty.

– Kłamiesz! – krzyknął prawie. – Nic nie mogę zrobić! Nic!!!

Wpatrywał się w znienawidzone piętno. O Nieba, gdyby tylko mógł! Gdyby tylko…

– Potrafisz!

Palcami prawej ręki potarł fosforyzujące kręgi, jakby jeszcze raz chciał się przekonać o ich niezniszczalności. Tarł i tarł, i nie wierzył własnym oczom – gwałtowne ruchy rozmazywały koliste piętno w czerwone smugi, które zaraz spłukiwał deszcz. Krew? Skąd krew, przecież nic…

Ręka była czysta. Bez najmniejszego śladu, bez skrawka znienawidzonych znaków. I bez bólu. Gapił się na nią przez chwilę, niedowierzająco, niepewnie. Potem spróbował wstać. Nogi miał jakieś obce, kołkowate. Poniosły go w stronę kamiennej maski.

Seria błyskawic rozproszyła mrok. Edgins zatrzymał się w pół kroku, czując, jak lepka breja strachu podchodzi mu do gardła i dławi oddech.

To była jego twarz.

25
{"b":"92027","o":1}