Wychodząc na korytarz, natknęli się na kolejne krzaki bzu, wokół których widać było grupki zdziwionych ludzi.
– Ładny kocioł – pomyślała Liz torując sobie drogę wśród rozgadanego personelu Stacji. – Dzieje się tu coś dziwnego i niech mnie szlag trafi, jeżeli zgadnę do czego to wszystko zmierza.
Była jednak zdecydowana doprowadzić swoje zamierzenia do końca. Po prostu nie miała innego wyjścia. Zamieszanie, jakie wywołał bez, zwiększało szansę realizacji szalonego przedsięwzięcia. Na pierwszym punkcie kontrolnym nikt nie zwrócił na nich uwagi. Dowódca posterunku wydzierał się do ściennego autofonu, a jego podkomendni podziwiali grubiejące z minuty na minutę pnie karłowatych drzewek.
– Zwariowało. Wszystko zwariowało – mamrotał Howden, nie odstępując Liz ani na krok.
Przepychali się przez ciągle rosnący gąszcz i stłoczonych na korytarzach ludzi. Stanęli dopiero przy szybach komunikacyjnych. Windy były przepełnione, niektóre nie działały. Liz pociągnęła Howdena w stronę awaryjnych schodów.
– Szkoda czasu – mruknęła przez ramię. – To zamieszanie ułatwi nam robotę, ale musimy się śpieszyć.
Zbiegając w dół zobaczyli na podeście kolejny krzak. Majaczyła koło niego sylwetka jakiegoś człowieka.
– To on! – krzyknął Howden wyrywając broń z kabury. – Uważaj! – odepchnął Liz pod ścianę i strzelił. Ognista smuga przeszła przez widmową postać, nie czyniąc jej żadnej krzywdy. Gałęzie zamigotały języczkami płomieni.
– Iris – wyciągnięta ręka prawie rozmywała się w powietrzu. – Czy mi przebaczysz?
Ryk syreny alarmowej. Sufit pulsujący gamą ostrzegawczych kolorów. Trzask ognioodpornych grodzi.
– Ty idioto! – Liz biła Howdena pięściami po piersi, twarzy, gdzie tylko się dało. – Ty skończony idioto!!!
Upadł prosto w płonącą kępę i rycząc z bólu stoczył się po blaszanych schodach w dół.
– Odcinają poziomy – myślała gorączkowo Liz. – Ten eunuch przez swoja głupotę spowodował pożar. Wszystko stracone.
Stała przez chwilę nieruchomo, skupiona, ze zmarszczonym czołem, a potem pobiegła z powrotem na górę, zagłuszając łomotem podkutych butów rozpaczliwe wrzaski Howdena.
Paliło się wszędzie. Każdy krzak, każda gałązka bzu otoczona była aureolą migotliwych płomieni. Ludzie próbowali tłumić pożar. Pod nogami walały się zużyte gaśnice. Ktoś wołał o pomoc, ktoś inny wydawał rozkazy. Nikt nie zwrócił uwagi na Liz, przebijającą się uparcie w jednym kierunku – do laboratorium.
– To jedyna okazja – myślała torując sobie drogę w pląsającym piekle. – Zabić Fuertada. W tym burdelu nikt tego nie zauważy, a ja będę miała wreszcie spokój.
Jakiś nadgorliwiec próbował zagrodzić jej drogę. Wrzeszczał jak opętany. Zrozumiała tylko jedno słowo: ewakuacja. Dostał w nos i więcej go nie widziała.
Ostatnia krzyżówka. Korytarz wiodący do laboratorium był względnie spokojny – pojedyncze źródło ognia ominęła bez trudu. Wszędzie pełno dymu, za to ani śladu strażników. Chyba dotarła do nich wiadomość o ewakuacji. A Fuertad? Ogarnął ją strach.
– Mam nadzieję, że jest w środku – pocieszała się. – Musi być w środku – mruczała stojąc przed zamkniętym wejściem do pracowni kreatora.
– Gdzież indziej mógłby się podziewać – pełen politowania uśmiech wykrzywił poplamioną sadzą twarz kobiety. – Tylko jak się tam do niego dostać?
Odruchowo poprawiła mundur i odrzuciła do tyłu włosy. Znowu zapomniała je przyciąć. Nieważne. Szkoda każdej sekundy.
Wdusiła przycisk awizora. Nic. Jeszcze raz. I znowu.
– Zamknął się – wiązka przekleństw stłumiła dobiegające z tyłu krzyki i nie ustający ryk syren. – Na pewno tam jesteś, gnido, i na pewno cię dostanę.
Odstąpiła dwa kroki do tyłu i mierząc z drasera w spojenie dwuskrzydłowych drzwi, w miejsce, gdzie powinien być cyfrowy zamek, wywaliła pełny ładunek.
Drzwi ustąpiły. Pojawiła się wąska szczelina. Jednocześnie za plecami Liz zabrzmiał tupot biegnących ludzi. Klnąc na czym świat stoi, schowała się za pierwszym dogodnym załomem.
To był trzyosobowy patrol w pełnym rynsztunku próżniowym, prowadzony przez dwóch nie uzbrojonych asystentów Fuertada. Zauważyli uszkodzone drzwi. Wcisnęła się jeszcze głębiej; najchętniej wlazłaby w ścianę. Na szczęście płonący krzak był tak usytuowany, że pozostawała w cieniu. Uważnie obserwowała przybyłą grupę, której dowódca, wspomagany przez jednego z asystentów, rozsuwał właśnie nadpalone skrzydła drzwi.
W tej samej chwili ze środka buchnął skoncentrowany ogień kilku miotaczy. Dwóch ludzi stojących na progu laboratorium zamieniło się w pokrwawione, osmalone ochłapy żywego mięsa, przemieszane z resztkami sprzętu bojowego.
– To cyboty! – wrzasnął histerycznym głosem pozostały przy życiu asystent.
– Ładnie bym się wpakowała – pomyślała Liz i ciarki przeszły jej po grzbiecie, gdy spojrzała na to, co leżało na podłodze.
– Wyłącz je! – krzyczał wyższy z pozostałej dwójki. – Dlaczego nas nie uprzedziłeś?! Chyba potrafisz je jakoś unieruchomić?!
– Może się zmyjemy? – bąknął nieśmiało jego kumpel. – Zaraz zablokują cały moduł…
– Trzeba zabrać tego Edginsa – warknął wyższy z niechęcią; Liz wytężyła słuch. – To rozkaz – dobiegły dalsze słowa. – Główkuj bracie, bo cię zaraz postawię na progu i nie zdążysz się nawet zesrać ze strachu.
– Coś musiało uruchomić system alarmowy. Te drzwi były uszkodzone…
– Opowiesz to swojej cioci – przerwał mu wyższy.
– Ale ktoś się próbował włamać – asystent wymachiwał rękami, rzucając na wszystkie strony spanikowanym spojrzeniem. Liz niemal przestała oddychać. Plecami wyczuwała każdą nierówność chropowatej ściany.
– Fuertada nie ma w środku – myślała i przyprawiało ją to o rozpacz. – Taka okazja, jedyna okazja… – najgorsze, że nie mogła ruszyć się z miejsca.
Asystent minął ją w odległości zaledwie metra. Ścisnęła mocniej broń – na swoje szczęście patrzył w inną stronę. Pogrzebał coś przy tablicy rozdzielczej, którą otworzył za pomocą magnetycznego klucza, i odwróciwszy się do obserwującej go dwójki, zakomunikował:
– Gotowe. Są zablokowane.
– Idź pierwszy – rozkazał wyższy, wskazując lufą półotwarte drzwi.
Asystent wszedł do laboratorium, unosząc wysoko nogi nad popalonymi zwłokami.
– Wchodźcie – rozległo się po chwili ze środka. – Wszystko w porządku. Nawet nie ma pożaru.
Korytarz opustoszał.
Zajrzała ostrożnie do środka, spięta, gotowa w każdej chwili uskoczyć. Faktycznie – jedyny krzak, jaki wyrastał z podłogi laboratorium, był nietknięty. Dziwne.
Zauważyła, że asystent manipulował coś przy pulpitach, a dwaj pozostali chwycili kanciasty przetrwalnik, niosąc go, nie bez wysiłku, w stronę śluzy, która błyskała seledynową poświatą.
– Ten sam stół – myślała Liz obserwując nerwową krzątaninę. – On tam musi być. Wywożą go. Nie wiedziałam, że stąd można odlecieć. Fuertad to jednak cwane bydlę.
Skoro tak bardzo troszczą się o tego Edginsa, jego osoba musi stanowić jakąś konkretną wartość. Tylko jaką?
Ryk syren zamarł jak ucięty nożem. Spojrzała w głąb korytarza. Tam krzak jeszcze się palił, wszędzie było pełno dymu. Gdzieś z daleka dobiegły odgłosy detonacji. Ciekawe, co z Howdenem? Skończona oferma, tylko by zawadzał.
Upewniwszy się, że z tyłu nic jej nie zagraża, Liz odbezpieczyła draser. Tamci dwaj wracali już do asystenta – bez bagażu.
– Przetrwalnik załadowany – powiedział wyższy. – Możemy się zwijać.
– No to jazda – mruknęła celując w jego pierś.
Pojedynczy ładunek. Starczy. Nawet nie obserwowała efektu. Przymierzyła w drugiego. Osunął się z ręką na odpiętej kaburze. Trzeci. Ten musi żyć. Tylko niech stoi z dala od pulpitów. Dwa skoki, kolbą na odlew – koniec.
Rozejrzała się po pobojowisku. Nieruchome cyboty obserwowały ją wylotami martwych soczewek. Bzdura. Asystent coś zamamrotał, z ust pociekła mu krew, wypadły kawałki zębów. Chwyciła go za kołnierz. Nie wiadomo, co mu bardziej zaszkodziło, lufa wbita w kręgosłup, czy widok trupów. Nieistotne. Popchnęła go w kierunku śluzy.
W gnieździe startowym czekał gotowy do odlotu kolapter. Wciągnęła swoją ofiarę na trap i przez owalny właz wrzuciła do środka. Kilka foteli, prosty układ sterowania. Kanciasty przetrwalnik leżał na podłodze. Za półprzeźroczystą pokrywą dostrzegła znajomą twarz Edginsa. Nawet się ucieszyła.
– Bez paniki, mały – mruknęła. – Zabieram cię na wycieczkę.
Ulokowała asystenta w fotelu obok łożyska pilota. Wygrzebała ze schowka rezerwowe pasy bezpieczeństwa i skrępowała starannie jeńca. Nawet nie jęknął. Pluł tylko od czasu do czasu krwią i patrzył na nią przerażonym wzrokiem.
– Grzeczny chłopiec – wyciągnęła mu z kombinezonu pęk magnetycznych kluczy. – Który z nich?
Ruchem głowy wskazał inną kieszeń. Uśmiechnęła się, gdy szczelina kontrolna dała pozytywny rezultat.
– Muszę cię zarekwirować – powiedziała z troską w głosie. – Będziesz mi bardzo potrzebny. Kto was przysłał?
– Fuertad z komendantem – bąknął niewyraźnie.
– Obaj? – zdziwiła się. – A więc jednak chodzą w jednym zaprzęgu – pomyślała. – To było do przewidzenia.
Migotliwa półkula pęcherza kompensacyjnego otoczyła kolapter.
– Dlaczego przyszliście po niego? – spytała Liz. – Co on takiego zrobił? Powinien chyba siedzieć w podziemiach?
Asystent milczał. Spojrzała mu prosto w oczy – uciekł wzrokiem w bok. Uderzyła go niedbale w nabrzmiałą twarz. Jęknął.
– Nie wygłupiaj się – szepnęła pieszczotliwym tonem.
– Ja nie wiem – wybełkotał. – Fuertad osobiście… – znowu pluł krwią; bluza kombinezonu przypominała rzeźnicki fartuch.
– Dokąd go mieliście zabrać?
– Ewakuacja – mówił z trudem. – Pożar na całej Stacji.
– Nie pytam: dlaczego? Pytam: dokąd?
– Czasowe rozśrodkowanie.
Kolapter zadrżał. Seledynowy poblask śluzy zaczął przygasać.
– Robi się nieciekawie – pomyślała Liz i zaczęła programować parametry startu.
– Dobrze, że jesteś, Iris – poznała ten głos, ale nikogo prócz niej i asystenta w kabinie nie było. – Tak się cieszę… – spojrzała na przetrwalnik. Rysy twarzy pod pokrywą nawet nie drgnęły.