Литмир - Электронная Библиотека
A
A

20.

Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie te włosy.

Po jaką cholerę zapuściła takie długie? I jeszcze ten kasztanowy kolor, w którym wyglądała jak jakaś durnowata koza. Co jej właściwie strzeliło do głowy? Przecież to czysta paranoja!

Liz, ubrana w przejrzystą tunikę i wysokie, sięgające kolan buty o podkutych podeszwach, siedziała w niedbałej pozie na konsoli harmotronu, zabawiając się celowaniem z przenikacza do fantomatycznych postaci wyskakujących ze strzeleckiego trenażera. Co jakiś czas wiązka fosforyzującego powietrza łączyła emiter broni z zarysem ludzkiej sylwetki, która pękała z cichym bzyknięciem. Każde trafienie komentowane było pogardliwym skrzywieniem twarzy, aż wreszcie Liz, znudzona i wyrażanie czymś zniecierpliwiona, odrzuciła przenikacz i zeskoczyła na podłogę.

– Howden mógłby już wreszcie wrócić – pomyślała. – Siedzę tu jak kretynka i nic nie mogę zrobić. Tłuścioch za dużo sobie pozwala. Śmieszny gość, tyle zachodu z tym jego kałdunem. I cały jakiś taki miękki, ciastowaty – wzdrygnęła się na samo wspomnienie. – Przyjemność żadna, a w dodatku zmusza mnie, żebym na niego czekała. Nie łudź się, kochasiu, nie pohasasz. Przynajmniej nie ze mną.

Wiedziała jednak, że Howden jest jej teraz niezbędny – dopóki nie ułoży się z Fuertadem i nie uzgodni szczegółów. Potem… – wzruszyła ramionami.

A jeśli kreator się nie zgodzi? Nigdy nie wiadomo, co mu odbije. Teoretycznie wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Układ czysty jak łza – obie strony wychodzą na plus. Każdy normalny… Właśnie! Dlaczego ten Howden nie wraca?! Czas bije na korzyść Ubira. Jeszcze gotów dogadać się z Fuertadem, a wtedy – strach pomyśleć.

W głębi nawy spoczynkowej było ciepło i przytulnie. Leżała na brzuchu, bawiąc się kosmykami kasztanowych włosów. Cicho i spokojnie. I czysto. Po ostatniej wizycie Howdena śmierdziało tu jak w prolskim sraczu. Ten wieprz chyba nigdy nie pomyślał o zmianie gaci, a poci się w rekordowym tempie. Trudno – tyle już zniosła, wytrzyma jeszcze trochę.

Rozbolała ją głowa. Wszystko z tych nerwów. Spokojnie, musi się udać. Fuertad na pewno złapie przynętę, a ona będzie miała wreszcie trochę luzu. Przecież o to jej właśnie chodzi.

– Baby są głupie – uśmiechnęła się do swoich myśli. – Nie potrafią wykorzystywać daru natury. Samiec, jak ma chuć, zrobi wszystko, czego zażądasz. Zawsze potem można go wyśmiać i wykopać…

Kreator jednak pozostawał poza zasięgiem tej praktycznej maksymy. Niestety, stare próchno potrzebowało innej zachęty. Czy znalazła jego słaby punkt? Do jasnej cholery, ile można czekać?!

Do tego wszystkiego dołączyło się uporczywe ssanie w koniuszkach palców. Poszukała wzrokiem szkatułki i przypomniała sobie, jak roztrzaskała ją o ścianę.

– To był jednak kiepski dowcip – stwierdziła wstając. – Obawiam się, że nie znajdę ani jednego krążka.

Zawędrowała przed lustro, gdzie po raz kolejny, postanowiła zrobić porządek z włosami. Howdena ciągle nie było.

Przyjrzała się uważnie swojemu odbiciu. Ze wzrokiem chyba coś nie bardzo. Nie, to FZ-ety albo raczej ich brak. Przetarła dłonią oczy i spojrzała znowu. Do licha, co tu się wyrabia? Twarz jakaś inna, obca. Właściwie podobna, ale…

– Iris – usłyszała ledwie zrozumiały szept. – Iris, pomóż mi…

Zmoknięty strzęp człowieka w poszarpanym kombinezonie skazańca, wyciągnięte w błagalnym geście ręce, trawione gorączką oczy.

– Ten sam – omal nie krzyknęła z przerażenia. – Ten sam co wtedy – najchętniej uciekłaby, sprzed lustra, ale nogi miała jak z ołowiu.

27
{"b":"92027","o":1}