Cień zazdrości pojawił się na pergaminowej masce Fuertada, gdy objął wzrokiem ciało spoczywające w łożysku infiltratora. Uśpione zwały mięśni, wsparte na kościanym stelażu tworzyły konstrukcję tak harmonijną, że kreator czym prędzej rozkazał zatrzasnąć glensilowe wieko i zajął się przeglądaniem dostarczonej przed sekundą dokumentacji.
– Gradienter Konrad Tietz – mruczał, tłukąc z wściekłością w klawisze czytnika. – Zawodowy oficer, skazany za… – sękate palce wybijały na poręczy fotela nerwowy rytm. – Uczestnik ostatniej kampanii przeciwko Planetom Rindu, Czterdziesta Ósma Eskadra, jeniec wojenny…
Ponownie spojrzał na glensilowy pojemnik. Za szybą widać było głowę zamkniętego w środku człowieka, oplecioną pajęczyną kolorowych przewodów, naszpikowaną igiełkami przekaźników. Na wysokości skroni, nie dotykając ogolonej skóry, czaiły się dwie elipsoidalne elektrody.
– Co za idiota podłączył rekorder?! – Fuertad zauważył pęk kabli biegnących od głowicy infiltratora do urządzenia zapisującego. – Przecież mówiłem! – fotel pchnięty gwałtownym impulsem runął w głąb laboratorium, gdzie kreator własnoręcznie wyrwał wiązkę przewodów i cisnął nią o ścianę.
– Zgodnie z Procedurą… – zaoponował któryś z asystentów.
– Milczeć! – rozsierdził się Fuertad. – Milczeć i słuchać! Nie dyskutować! – wrócił do czytnika, lecz jeszcze przez chwilę rozpamiętywał niesubordynację podwładnych. – Każdy się tu mądrzy, jakby był nie wiadomo kim – mruczał gniewnie, a spostrzegłszy bezczynnie stojącą obsługę, zmarszczył brwi. – Co tam znowu?
– Wszystko gotowe – usłyszał w odpowiedzi.
– No to na co czekacie?!
Odetchnął z ulgą, kiedy drzwi zasunęły się za ostatnią sylwetką w żółtym kombinezonie. Banda darmozjadów. I tak trzeba będzie po nich poprawiać. Mamrocząc pod nosem, podjechał do infiltratora i zaczął sprawdzać końcówki przyłączy. W połowie roboty zatrzymał się i rzuciwszy spłoszone spojrzenie w stronę wyjścia, nasłuchiwał uważnie. Potem ostrożnie uniósł ciężką pokrywę i chciwym wzrokiem ogarnął atletyczną postać pogrążonego w letargu człowieka.
– Piękne ciało – pokiwał głową i piskliwy chichot wypełnił wnętrze laboratorium. – Wspaniałe ciało – śmiał się jak uczniak, który ma zamiar spłatać komuś psikusa. – Szkoda, wielka szkoda, że musimy je zniszczyć. To się nazywa racja stanu – zatarł pomarszczone dłonie; puszczona pokrywa opadła z głośnym hukiem. – No i bardzo dobrze.
Podjechał do pulpitu sterującego pracą urządzenia. Wskaźniki stały na pozycjach roboczych, ekrany pokazywały kontrolne projekcje pełnej gotowości. Jeszcze tylko drzwi – klawisz magnetycznej blokady trafiony piąstką kreatora odciął laboratorium od reszty świata – i można się zabrać do roboty.
Wiązka leżących pod ścianą przewodów powędrowała do przystawki mnemoreksu w fotelu Fuertada.
– Po co przeciążać informacjami oficjalne bloki pamięci? – diaboliczny grymas wykrzywił pomarszczoną twarz. – Zobaczymy najpierw, co z tego wyniknie. Może to tylko fałszywy alarm?
Wnętrze pomieszczenia pogrążyło się w ciemności.
– Spytamy teraz naszego pięknisia, cóż takiego ukrywa w tej swojej zgrabnej główce? – pieszczotliwy ton głosu kontrastował z wyrazem twarzy kreatora, ledwie widocznej w słabej poświacie pulpitu operacyjnego. – Na początek stan wyjściowy.
Uderzenia kościstych palców ożywiły wskaźniki i ekrany.
– Rozumiem – Fuertad z dobrotliwym uśmiechem przekrzywił głowę na lewe ramię, obserwując efekt swoich poczynań. – Chłopczyk sobie grzecznie śpi i wcale nie ma zamiaru się budzić. Żałuj, mój drogi – coś na kształt satysfakcji przemknęło po pomarszczonym obliczu. Już więcej nie będziesz miał okazji.
Szybkie jak myśl ruchy sękatych dłoni wydarły z pamięci zamkniętego w infiltratorze człowieka obraz poprzedzający katastrofę.
Największy, wypukły ekran – świat widziany oczami gradienteta Tietza. Z boku – czas, jaki upłynął od rekonstruowanego wydarzenia. Dołem – szeregi wskaźników informujących o stanie emocjonalnym obiektu w odtwarzanym momencie.
Fuertad zobaczył palce skazańca grzebiące w brunatnym błocku i wrzecionowate skorupki zarodników odkładane pieczołowicie do pojemnika. Obraz normalnej pracy gelwońskich więźniów. Nic ciekawego. Delikatnym ruchem przesunął potencjometr czasowy do przodu, uważając, by nie przegapić żadnego istotnego szczegółu.
– Jest! – wskaźniki emocji skoczyły gwałtownie w górę.
To był strach. Ale czego mógł się bać człowiek, który od kilku tygodni przebywa w jednym, doskonale sobie znanym miejscu?
Skrzywiony profil kreatora zawisł nad pulpitem, a jego dłonie zespoliły się z aparaturą. Na ekranie chodnik – jeden z wielu. Wzrok gradientera błądzi po kamiennym stropie, pod którym – Fuertad dopiero teraz to usłyszał – rodzi się wysoki zawodzący dźwięk.
Do katastrofy brakowało kilkunastu minut.
Dźwięk rósł, potężniał, stawał się tak nieznośny, że kreator ściszył podsłuch i zaniepokojonym wzrokiem obrzucił ekrany pomocnicze. Krzywe encefalogramów dawno już przekroczyły pasmo wahań optymalnych – w piłowatych przebiegach następowały ciągłe przeszeregowania, a ich szybkość obrazowała burzę, jaka rozpętała się w umyśle badanego.
Fuertad na moment zapomniał, że cała ta projekcja dotyczy czasu przeszłego i z dziecięcą ciekawością chłonął kolejne sekwencje zdarzeń. Oczami gradientera zobaczył upiorny krąg pląsających cieni, otaczający bezbronnego człowieka, który nie mógł się od nich w żaden sposób uwolnić. Były wszędzie – niematerialne zjawy, płody bezsensownych halucynacji.
– To wariat – zachichotał bezgłośnie kreator.
– Bardzo ciekawe symptomy – z wrażenia przygryzł sobie wargę, ale nawet tego nie zauważył. – Nie myśl, że w ten sposób mnie oszukasz – ostrzegł mrukliwie. – Wszystko z ciebie wywlokę, słyszysz? Do ostatniego skrawka.
Umilkł, bo wskaźniki na pulpicie zaczęły wykonywać dziwaczny, niezrozumiały taniec. Fuertad chwilę trwał w bezruchu, wreszcie odwołał się do pomocy bloku analizującego.
– Interpretacja – zażądał.
– Strach przechodzi w nienawiść – szczeknął głośnik.
– Przyczyna?
– Presja urojonych komponentów otoczenia.
Fuertad skontrolował czas – niecała minuta do katastrofy. Wychylony do przodu, z grymasem potwornego wysiłku na zasuszonej twarzy śledził bieg pamięciowej projekcji.
Wysoki, zawodzący dźwięk osiągnął maksymalne natężenie. Gradienter biegł przed siebie, zataczając się i potykając. Widocznie upadł, bo na kilka sekund obraz spowiła całkowita ciemność, a potem…
Leżący na plecach człowiek ma przed sobą sklepienie chodnika. Z boków ekranu pojawiają się jego ręce – jakby odpychały gigantyczny ciężar wtłaczający skazańca w kamienne podłoże. Fuertad wstrzymał oddech. Strop, na którego tle pląsają urojone zjawy, pęka i unosi się…
– Dość! – chrapliwy protest kreatora zginął w przerażającym wyciu, jakie dochodziło z głębi wskrzeszonej przeszłości. Nie pomogło ściszenie podsłuchu – wnętrze laboratorium wibrowało zgodnie z rytmem pulsującej kakofonii, a obraz na ekranie był tak rozmazany, że niemożliwe stało się obserwowanie jakiegokolwiek szczegółu. Jedynie ten dźwięk – rozdzierający jaźń, łamiący wszelkie bariery, zacierający granice pomiędzy tym co poza a tym co w środku.
Blok analizujący, w odpowiedzi na gorączkowe pytania kreatora, objawił swą bezradność serią urywanych szczęknięć.
– To niemożliwe! – zapiał Fuertad, mocując się z zablokowaną dźwignią semantycznego bezpiecznika. – Żądam natychmiastowej interpretacji! To rozkaz!
Suchy trzask oznajmił, że przeciążone wskaźniki emocji zostały odłączone od źródła sygnałów. Lawina dźwięków wtłoczyła kreatora w oparcie fotela, a szalejące w upiornym tańcu skały niemalże rozsadzały ekran.
I nagle, gdy zdawać by się mogło, że nic już nie jest w stanie pogłębić obserwowanego kataklizmu, nad wszystkim zapanował krzyk, jaki może z siebie wydobyć tylko człowiek stojący w obliczu śmierci.
Nagła czerń wypełniła ekrany, a wnętrze laboratorium utonęło w bezdennej ciszy. Fuertad, z przekornym wyrazem twarzy, pochylił się nad wygaszonym pulpitem.
– A jednak nie umarłeś – zasyczał. – I już, moja w tym głowa, żebyś nie opuścił nas za szybko.
Precyzyjnymi uderzeniami kościstych palców ożywił aparaturę i zagłębił się we wspomnieniach gradientera, przeszukując okres poprzedzający katastrofę. Rekonstruowane wydarzenia pochodziły teraz z dalszej przeszłości, w miarę jak infiltrator sczytywał z pamięci badanego coraz głębsze pokłady neuronowych zapisów. Praca na dnie gelwońskiej studni, jakieś luźne epizody z życia skazańców, poziom adaptacyjny, na którym poddawano wszystkich więźniów wstępnej obróbce, faszerując ich uderzeniowymi dawkami preparatu FZ.
– To jeszcze nie to – mruczał Fuertad, manipulując z pasją potencjometrami. – Nie próbuj mnie oszukać – monologował zawzięcie. – To twój ostatni występ, więc nie możesz sprawić mi zawodu.
Ekran pokazywał wnętrze komory transformacyjnej, kopułę straceń, fragment jakiegoś miasta, po którym gradienter odbywał nie kończące się spacery. Kreator komentował wszystko gniewnym szarpnięciem ramion i bez ustanku cofał parametr czasu, mając przeczucie, że musi wreszcie trafić na brakujący element rozwiązywanej łamigłówki.
Intuicja go nie zawiodła.
Wymiana jeńców wojennych – rindański śmigacz zawieszony w obszarze neutralnej próżni oczekuje na przybycie ziemskich wahadłowców. Gradienter Tietz w grupie szczęśliwców, którzy za chwilę znajdą się wśród swoich. Wynędzniałe twarze, obłąkane spojrzenia, cień obawy, czy aby na pewno…
I w tle, jako cichy, ledwie słyszalny podkład unosi się ten dźwięk.
– Kto by pomyślał – w głosie kreatora zabrzmiała nuta prawdziwego uznania. – Zupełnie nieźle to wykombinowali, zupełnie nieźle – radosny chichot sięgnął najdalszych zakamarków laboratorium. – Zapomnieliście tylko o jednym – obwieścił triumfalny skrzek. – Z Fuertadem jeszcze nikomu nie udało się wygrać. Słyszycie? Nikomu!