Jak Joe mógł go tak okłamywać?
Jak mógł?
W owym momencie Jay nie pamiętał, że to przecież on zwiał bez pożegnania, że to on zatracił swoją wiarę. Myślał jedynie o oszustwie Joego. Poza tym, przecież tu wrócił, no nie? On wrócił. Ale jeżeli w tym domu kiedykolwiek gościła magia, już dawno z niego wyparowała.
Bolały go plecy – musiał naciągnąć któryś z mięśni, gdy tak szalał w piwnicy – wrócił więc do kuchni, czując się odrętwiały i do niczego nieprzydatny. Krwawiła mu dłoń – zapewne skaleczył się kawałkiem szkła. Chciał opłukać ranę pod zlewem, ale dopływ wody był już odcięty. Ale właśnie wtedy dojrzał kopertę.
Stała oparta starannie o suszarkę do naczyń, przy oknie, zaraz obok wyschniętego kawałka dziegciowego mydła. Widniało na niej jego imię i nazwisko wypisane drobnymi, pająkowatymi drukowanymi literami. Była zbyt duża, by zawierać jedynie list, wyglądała na wypchaną, przypominała niewielką paczkę. Jay gorączkowo rozdarł papier, myśląc, że może to właśnie tego szukał, że Joe o nim jednak nie zapomniał; zostawił mu jakieś wyjaśnienia, szczególny znak…
Talizman.
W kopercie nie znalazł żadnego listu. Zaglądał do środka parę razy, ale nie dojrzał ani kawałeczka papieru. Tkwiła tam natomiast niewielka paczka – Jay od razu poznał, że to jeden z pakiecików z nasionami – opisana spłowiałym czerwonym ołówkiem. „Specjały”.
Jay rozerwał jeden róg. W środku były nasiona: maleńkie, czarne, przelewające mu się pomiędzy palcami, gdy próbował zrozumieć, o co chodzi. Żadnej notatki. Żadnego listu. Żadnych instrukcji. Tylko ze sto nasion.
I cóż takiego on miał z nimi począć? Ponownie zalała go paląca fala gniewu. Zasiać w ogrodzie? Czekać, aż wypuszczą pędy, wysokie jak magiczna fasola, po których wespnie się do Zaczarowanej Krainy? Z gardła wydobył mu się chrapliwy, pełen wściekłości śmiech. Cóż on miał z nimi począć?
Nasiona przesypywały mu się miedzy palcami. Z oczu Jaya strzeliły łzy gniewu i samotności.
Wyszedł z domu i wdrapał się na murek tylnego ogrodzenia. Rozdarł pakiecik i posłał nasiona w powietrze – porwał je wilgotny, zimowy wiatr. W ślad za nasionami posłał kawałki podartej koperty. Poczuł złowieszcze podniecenie.
W jakiś czas potem pomyślał, że nie powinien był tego robić, że może jednak w tych nasionach kryła się szczególna magia – ale wówczas już było za późno. Cokolwiek Joe zamierzał dać mu do zrozumienia, dla Jaya pozostało tajemnicą.
49
Lansquenet, lato 1999
Czerwiec nadpłynął niczym wielki żaglowiec z nadymanymi, błękitnymi żaglami. Był to dobry okres na pisanie – książka Jaya powiększyła się o kolejne pięćdziesiąt stron – ale jeszcze lepszy na sadzenie młodych siewek do odpowiednio przygotowanej gleby, przerywanie młodych pędów ziemniaków, pielenie, wyplątywanie przytulii z krzaczków porzeczek oraz zbiory truskawek i malin na przetwory. Dojrzewanie tych owoców sprawiało szczególną przyjemność Joemu.
– Nie ma nic ponad zrywanie własnych jagód z własnego ogrodu – mawiał, trzymając papierosa między zę bami. Tego lata truskawki nadzwyczaj obrodziły: Jay obsadził nimi trzy grządki długości pięćdziesięciu metrów każda – i wyrosło ich tyle, że gdyby tylko chciał, mógłby je sprzedawać. On jednak w najmniejszym stopniu nie był zainteresowany handlem. Natomiast obdarzał nimi szczodrze wszystkich swoich nowych przyjaciół. Poza tym smażył z nich konfitury i jadł w wielkich ilościach na świeżo – nierzadko prosto z krzaczka, wciąż jeszcze oproszone różowawą glebą. Dla odstraszenia ptaków od truskawek wystarczały strachy projektu Joego – elastyczne witki obwieszone paskami aluminiowej folii i, oczywiście, czerwonymi talizmanami.
– Powinieneś zrobić z nich nieco wina, chłopcze – doradzał Joe. – Sam nigdy nie wyprodukowałem truskawkowego trunku. Nie miałem ich dość dużo, by zawracać sobie tym głowę. Ale chętnie zobaczyłbym, jak się nadają do tego celu.
Jay odkrył teraz, że jest w stanie zaakceptować obecność Joego bez zadawania żadnych pytań, chociaż wcale nie dlatego, że nie miałby ochoty ich zadawać. Po prostu nie potrafił się zdobyć na poruszanie w tej chwili istotnych dla niego kwestii. Uznał, że lepiej pozostawić sprawy takimi, jakie są, traktować każde pojawienie się Joego za cud kolejnego nadchodzącego dnia. Zbyt usilne dociekania mogłyby odemknąć wrota na rejony, od których wolał się trzymać z daleka. Bo gniew nie wygasł w nim całkowicie. Drzemał gdzieś w jego wnętrzu, niczym uśpione ziarno gotowe do kiełkowania w sprzyjających okolicznościach. Jednak w obliczu wszelkich koniecznych działań, ten gniew wydawał się teraz mniej rzutujący na jego teraźniejszość – był niczym twór przynależący do innego życia. Joe zwykł mawiać, że zbyt wielkie obciążenie psychiczne chorobliwie spowalnia człowieka. A teraz Jay miał tak wiele do zrobienia. Czerwiec to miesiąc wymagający wiele pracy. Przede wszystkim należało zająć się warzywnikiem: wykopać młode ziemniaki i rozłożyć na paletach obsypanych suchą ziemią, wyznaczyć miejsca rozrostu dla porów, przykryć endywie ciemną folią, by ochronić je od nadmiernego słońca. Wieczorami, gdy temperatura nieco opadała, Jay pracował nad swoją książką, podczas gdy Joe przyglądał mu się z kąta pokoju – jak zwykle rozłożony na łóżku, z buciorami opartymi o ścianę, bądź palący papierosa i wodzący leniwie wzrokiem po pobliskich polach. Podobnie jak ogród i sad, książka Jaya wymagała wzmożonego wysiłku na tym etapie. Gdy ostatnie sto stron zbliżało się ku rozwiązaniu, Jay zwolnił pisanie i zaczął się wahać. W owym momencie zakończenie jawiło mu się równie mgliście, jak w chwili gdy zaczynał pisać. Spędzał coraz więcej czasu na bezmyślnym wpatrywaniu się w maszynę do pisania czy w widok rozciągający się za oknem, lub grę cieni na pobielonych ścianach pokoju. Przejrzał wszystkie zapisane przez siebie strony i wprowadził poprawki, mażąc tekst korektorem. Zmienił numerację stron i podkreślił tytuły. Robił wszystko, co mogłoby dać mu poczucie, ze wciąż pracuje. Joego jednak nie udało mu się zwieść.
– Wiele toś dziś nie zdziałał, chłopcze – stwierdził star szy pan pewnego, wyjątkowo bezproduktywnego, wieczoru. Jego akcent znów się nasilił, jak zawsze gdy kpił. Jay pokręcił głową.
– Idzie mi całkiem nie najgorzej.
– Eee tam. Powinieneś to skończyć jak najszybciej – cią gnął Joe. – Wyrzucić z siebie wszystko, póki jeszcze możesz.
– Nie potrafię – odparł Jay, tym razem już mocno po irytowanym głosem.
Joe wzruszył ramionami.
– Naprawdę nie mogę, Joe.
– Nie uznaję słowa „nie mogę”. – To było kolejne z powiedzonek Joego. – Chcesz ukończyć tę swoją pioruńską książkę, hę? Bo ja nie zamierzam tkwić tu w nieskończoność.
Wtedy po raz pierwszy Joe dał Jayowi do zrozumienia, że może nie pozostać wraz z nim na zawsze. Jay posłał mu ostre spojrzenie.
– Co chcesz przez to powiedzieć? Przecież dopiero co wróciłeś.
Joe ponownie wzruszył beznamiętnie ramionami.
– No, cóż… – powiedział to takim tonem, jakby wszyst ko było całkiem oczywiste i pewne kwestie nie wymagały żadnych dodatkowych wyjaśnień. W końcu jednak Joe zdecydował się na większą otwartość. – Chciałem, żebyś ruszył z miejsca – oznajmił po chwili. – Ale gdy chodzi o pozostanie…
– A więc zamierzasz odejść.
– Och, chyba jeszcze nie w tej chwili.
Chyba. To „chyba” padło niczym kamień na spokojną wodę.
– Jednak znowu chcesz zniknąć – ton Jaya brzmiał ostrzej niż oskarżenie.
– Naprawdę jeszcze nie teraz.
– Ale wkrótce.
Joe po raz kolejny wzruszył ramionami. W końcu odparł:
– Nie wiem.
Gniew – stary dobry znajomy, nawiedzający go jak ataki malarycznej gorączki – powrócił. Jay czuł, jak ów gniew pulsuje wewnątrz jego ciała, wykwita mu rumieńcem i swędzącą pokrzywką na karku. Gniew na samego siebie, na jakąś potrzebę, której nigdy nie potrafił zaspokoić.
– Pewnego dnia będę musiał ruszyć dalej, chłopcze. Obaj będziemy musieli się na to zdobyć. Ty nawet bardziej niż ja.