Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Teraz Marise zaczęła dodawać do sosu posiekane szalotki, pozornie wciąż nieprzekonana jego wyjaśnieniami. Jednak Jay odniósł wrażenie, że napięcie jej pleców nieco zelżało.

– Jeżeli zadaję tak wiele pytań – zdecydował się ciągnąć dalej – to dlatego, że jestem pisarzem; interesują mnie ludzie i ich historie. Przez wiele lat cierpiałem na twórczy blok, ale od czasu, gdy przyjechałem do Lansquenet… – Teraz już nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, co mówił. Pochłaniało go głównie obserwowanie wygięcia jej pleców lekko rysującego się pod męską koszulą. – Jest tu całkiem inne powietrze. Piszę jak szalony. Zrezygnowałem ze wszystkiego, żeby się tu znaleźć…

Wówczas się odwróciła – z czerwoną cebulką w jednej, a nożem w drugiej ręce. Jay nie ustawał:

– Przysięgam, że nie przyjechałem tu, by cokolwiek budować czy przekształcać. Na Boga jedynego, siedzę w twojej kuchni przemoczony do suchej nitki i oblepiony papką z sody. Czy przypominam choćby najmarniejszego przedsiębiorcę?

Przez chwilę rozważała jego pytanie.

– No, może nie – stwierdziła w końcu.

– Kupiłem tę posiadłość pod wpływem impulsu. Nie miałem pojęcia, że ty… Nie przyszło mi do głowy, że ty… Ja nigdy nie kieruję się impulsami – dorzucił słabym głosem.

– Dość ciężko mi w to uwierzyć – powiedziała Marise i uśmiechnęła się. – Jeżeli ktoś celowo wkłada rękę do gniazda os…

Był to nieznaczny uśmiech – w skali od jednego do dziesięciu może najwyżej dwa – ale jednak uśmiech.

Potem zaczęli już swobodnie rozmawiać. Jay opowiedział jej o Londynie, o Kerry i „Ziemniaczanym Joe”. Mówił o swoim rosarium i warzywniku za domem. Oczywiście ani słowem nie wspomniał o tajemniczej obecności Joego i jego późniejszym zniknięciu, ani o sześciu butelkach domowego wina, czy też o tym, jak jej osoba przenikała strony jego nowej powieści. Po prostu nie chciał, by pomyślała, że jest kompletnie szalony.

Kiedy przygotowała już lunch – makaron z sosem i fasolą – zaprosiła go, by zjadł razem z nimi. Potem pili kawę i armaniak. Podczas gdy Rosa baraszkowała na dworze z Clopette, Marise dała mu stary kombinezon Tony’ego, żeby mógł zdjąć mokre ubranie. Jay zdziwił się, że nie mówi oTonym „mój mąż”, a zawsze „ojciec Rosy”, uznał jednak, że ich znajomość jest jeszcze zbyt świeża i krucha, by wystawiać ją na szwank zadawaniem osobistych pytań. Kiedy – a raczej jeżeli – zechce opowiedzieć mu o Tonym, zrobi to z własnej woli.

Na razie niewiele mógł o niej powiedzieć. Była zajadle niezależna, nadzwyczaj czuła w stosunku do córki. Dumna ze swojej pracy, domu, ziemi. Uśmiechała się pozornie bardzo poważnie, ale gdzieś tam tliło się ziarnko słodyczy. Słuchała w ciszy i skupieniu, wykazywała dużą oszczędność i celowość ruchów, co wskazywało na błyskotliwy umysł, od czasu do czasu spod chłodnej praktyczności wyzierało szczególne poczucie humoru. Gdy przypominał sobie swoje pierwsze wrażenie wywołane jej osobą, własne uprzedzenia, nieomal wiarę w to, co mówili o niej ludzie pokroju Caro Clairmont czy Mireille Faizande – zalała go potężna fala wstydu. Heroina jego powieści – nieprzewidywalna, niebezpieczna, niewykluczone że szalona – nie miała nic wspólnego z ową spokojną, łagodną kobietą. Wyobraźnia zdecydowanie go poniosła. Popijał kawę, skonfundowany, i w tym momencie zdecydował, że już nie będzie wtykał nosa w jej sprawy. Jej życie i jego książka zdecydowanie się rozmijały.

I dopiero później, dużo później, dopadło go poczucie, że tego popołudnia wydarzyło się coś niepokojąco dziwnego. Marise – och, ta kobieta była urocza i do tego bardzo inteligentna – sprawiła, że cały czas rozprawiał o sobie, natomiast sama zdołała uniknąć wszelkich pytań na swój temat. W ten sposób przed wieczorem wiedziała o nim już wszystko. Ale nie na tym zasadzał się niepokój Jaya – miał on raczej coś wspólnego z Rosą. Zaczął więc intensywnie o niej rozmyślać. Mireille była święcie przekonana, że jej wnuczka jest źle traktowana przez matkę, ale Jay nie zauważył niczego podobnego. Wręcz przeciwnie – miłość pomiędzy matką i córką nie mogła dla nikogo ulegać żadnej wątpliwości. Jay przypomniał sobie ów moment, gdy ujrzał je razem po drugiej stronie żywopłotu. Ich niezwykle intymny związek bez słów. Właśnie! Bez słów! To cały czas nie dawało mu spokoju. Rosa umiała mówić – spontanicznie i bez żadnych problemów. Dowodem na to był sposób, w jaki potraktowała kozę, gdy ta usiłowała wejść do kuchni. Była to natychmiastowa, pełna emocji reakcja. „Clopette, non! Pas dans la cuisine!” Wypowiedziane tak, jakby to było naturalne, że przemawia do się do zwierzęcia w podobny sposób. I do tego owo spojrzenie Marise – wyraźnie ostrzegające córkę, by bezwzględnie zachowała milczenie.

Ale dlaczego? Czym to groziło? Wciąż i wciąż wracało do niego to pytanie. Czyżby Rosa powiedziała coś, czego wedle Marise Jay nie powinien był słyszeć? Nagle stanęła mu przed oczami cała ta sytuacja. Był niemal pewien, że dziewczynka siedziała zwrócona plecami do drzwi kuchni, gdy pojawiła się w nich jej ulubiona koza.

Skąd w takim razie wiedziała, że jest tam to zwierzę?

46

Nether Edge, lato 1977

Po tym jak zostawił Gilly, siedział jaki czas przy moście, przepełniony gniewem i poczuciem winy, jednak pewien, że ona przyjdzie go szukać. Kiedy przez dłuższy czas się nie pojawiała, położył się w mokrej trawie, wdychając gorzkawy aromat ziemi i zielska, i spoglądał w niebo tak długo, aż padająca mżawka zaczęła przyprawiać go o zawrót głowy. Wówczas poczuł też chłód, wstał więc i ruszył w stronę Pog Hill Lane wzdłuż na wpół zdemontowanego torowiska, zatrzymując się od czasu do czasu, by przyjrzeć się czemuś leżącemu z boku – bardziej zresztą z nawyku niż rzeczywistego zainteresowania. Był tak pogrążony we własnych rozmyślaniach, że zupełnie nie zauważył ani nie usłyszał czterech postaci, które wynurzyły się cicho spośród drzew i rozwinęły w tyralierę za jego plecami, by nie zdołał im się wymknąć.

Kiedy je dostrzegł – było już za późno. Zobaczył Glendę i jej dwie nieodłączne przyjaciółki: chudą blondynkę – wydawało mu się, że miała na imię Karen – oraz młodszą od nich Paulę (a może Petty) – najwyżej jedenasto – czy dwunastoletnią, z kolczykami w uszach i złośliwym, ponurym zacięciem ust. Teraz przecinały drogę w taki sposób, by odciąć mu wszelką możliwość ucieczki – Glenda zachodziła go z jednej strony, Karen i Paula – z drugiej. Ich twarze błyszczały od deszczu i wojowniczego zapału. Oczy Glendy – gdy skrzyżowały się ponad ścieżką z jego wzrokiem – błyszczały dziwnym światłem. Przez moment zdawała się niemal ładna.

Prawdziwy problem polegał jednak na tym, że był z nimi Zeth.

Przez sekundę czy dwie Jay był jak sparaliżowany. Dziewczyny w ogóle go nie przerażały. Uciekał im, wykpiwał je i przechytrzał wiele razy przedtem – a poza tym były zaledwie trzy. Stanowiły znany element krajobrazu, w pewnym sensie przynależały do Edge – niczym kopalnia odkrywkowa czy osypisko w pobliżu śluzy; ryzyko natknięcia się na nie równało się mniej więcej ryzyku natknięcia się na gniazdo os – były czymś, co należało traktować z ostrożnością, ale całkiem bez strachu.

Natomiast zupełnie inaczej przedstawiała się sprawa w przypadku Zetha.

Tego dnia miał na sobie T-shirt Status Quo z podwiniętymi rękawami. Za jednym z nich tkwiła paczka winstonów. Włosy, teraz długie, powiewały mu wokół wąskiej twarzy o wyrazie przebiegłej łasicy. Skóry nie znaczył mu już trądzik, pozostały mu po nim jednak głębokie ślady – niczym rytualne blizny, tunele dla krokodylich łez. Patrząc na Jaya, Zeth szczerzył zęby w uśmiechu.

– Żeś był niemiły dla mojej siostry?

Jeszcze zanim Zeth skończył, Jay już uciekał. W zaistniałej sytuacji, nie mógł się znaleźć w gorszym punkcie Nether Edge. Wysoko, ponad kanałem, znalazłby mnóstwo pewnych kryjówek, jednak na prostym, całkiem odkrytym obszarze torowiska rozciągającym się teraz przed nim na kształt pustyni, trudno było znaleźć jakieś dobre miejsce do ukrycia. Krzewy po obu stronach stanowiły zbyt gęsty gąszcz, by się w nie wcisnąć, a jednocześnie nie były dość wysokie, aby stanowić skuteczną zasłonę – za to sprawiały, że ta część Edge pozostawała niewidoczna dla mieszkańców wszystkich okolicznych domów. Tenisówki Jaya zabuksowały niebezpiecznie na żwirze. Glenda z przyjaciółkami znajdowały się tuż przed nim, Zeth – o włos za jego plecami. Jay wybrał wariant, który wydał mu się najlepszy: zwodem wymknął się dwóm dziewczynom i ruszył wprost na Glendę. Usiłowała go pochwycić – jej tłuste ramiona wyciągnęły się, jakby chciała złapać w locie wielką piłkę – on jednak pchnął ją z całej siły, napierając na nią barkiem, niczym futbolista, po czym przetoczył się swobodnie w dół. Za plecami usłyszał wycie Glendy i głos Zetha, przerażająco bliski:

55
{"b":"122921","o":1}