Wbiła w Jaya wojownicze spojrzenie.
– Pomyśl więc o tym, zanim zaczniesz opowiadać o sprawach, których nie jesteś w stanie zrozumieć, dobrze? Pomyśl o tym, co zrobiła mojemu synowi.
– Przepraszam, jeżeli wolałaby pani o tym nie mówić… Mireille parsknęła pogardliwie.
– To inni ludzie nie chcą o tym mówić – oznajmiła kwa śnym głosem. – Nie chcą się nad tym zastanawiać, bo wygodniej im myśleć, że to tylko bezładna paplanina starej Mireille. Mireille, która nigdy nie pozbierała się po śmierci jedynego syna. O ileż prościej jest nie wtrącać się w te sprawy i pozwolić tej kobiecie spokojnie egzystować bez względu na fakt, że ukradła mi mojego chłopca, a potem doprowadziła go do zguby, eh? Tylko dlatego, że miała taką możliwość, podobnie jak teraz z Rosą. – W tym momencie głos się jej załamał, ale czy z powodu smutku czy wściekłości, Jay nie umiał powiedzieć. Jednak już po chwili jej twarz znów złagodniała i pojawił się na niej wyraz niemal zadowolenia.
– Tyle że ja jej jeszcze pokażę – oznajmiła. – Już w przyszłym roku, eh, gdy nagle zabraknie jej dachu nad głową. Kiedy wygaśnie dzierżawa. Będzie musiała się u mnie zjawić, jeżeli zechce tu pozostać. – Twarz Mireille nagle skamieniała w maskę przebiegłości.
– Czemu właściwie miałaby chcieć tu pozostać? – Zaw sze, rozmawiając o Marise, dochodził do tego pytania. – Co ją trzyma w tej wiosce? Nie ma tu żadnych przyjaciół. Nikt się o nią nie troszczy. Jeżeli zapragnęłaby wyjechać z Lansquenet, co lub kto mogłoby ją zatrzymać?
Mireille zaśmiała się złowieszczo.
– Niech poczuje, że jest w gwałtownej potrzebie – oznajmiła sucho. – Ona mnie potrzebuje. I dobrze wie dlaczego.
Starsza pani odmówiła jednak jakichkolwiek dalszych wyjaśnień w tej sprawie, a gdy Jay odwiedził ją ponownie, okazała się mało rozmowna i bardzo spięta. Zrozumiał wówczas, że któreś z nich naruszyło nieprzekraczalną granicę intymności, postanowił więc zachować na przyszłość większą ostrożność. Tymczasem przekupywał ją różami. Ona przyjmowała je całkiem radośnie, jednak już więcej nie próbowała mu się zwierzać. Jay musiał się zadowolić tymi strzępkami informacji, które do tej pory zdołał uzyskać.
Tym, co najbardziej fascynowało go w sprawie Marise, była rozbieżność opinii na jej temat. Każdy miał w tej kwestii określone zdanie, chociaż nikt, z wyjątkiem Mireille, nie wiedział nic konkretnego. Dla Caro Clairmont Marise stanowiła uosobienie nieszczęsnej pustelnicy. Dla Mireille – niewiernej żony, świadomie wykorzystującej naiwność męża. Dla Josephine – dzielnej kobiety, samotnie wychowującej dziecko. Dla Narcisse’a – zręcznej bizneswoman, pragnącej zachować prawo do prywatności. Natomiast Roux, który pracował u niej za dawnych lat, gdy jeszcze nieustannie podróżował w dół i w górę rzeki, zapamiętał ją jako spokojną, nad wyraz uprzejmą kobietę, nigdy nie rozstającą się ze swoim dzieckiem, trzymającą córkę w nosidle na plecach nawet w polu, przynoszącą mu zimne piwo, gdy było gorąco i zawsze płacącą gotówką.
– Niektórzy nie patrzą na nas zbyt przychylnym okiem – oznajmił z uśmiechem. – Wędrowcy rzeki, wieczni po dróżnicy. Ludziom różne rzeczy przychodzą do głowy. Zamykają przed nami wszystko, co uważają za cenne. Pilnują córek. Albo silą się na sztuczną uprzejmość. Zbyt często się uśmiechają. Poklepują po plecach i nazywają mon pote. Ale ona była inna. Zawsze zwracała się do mnie monsieur. Nie mówiła wiele. Uważała, że łączy nas umowa handlowa, jak mężczyznę z mężczyzną. – Wzruszył ramionami i wysączył do dna swoją puszkę piwa.
Każdy, z kim Jay rozmawiał, miał własne, szczególne wyobrażenie na temat Marise. Popotte pamiętała poranek, tuż po pogrzebie Tony’ego, kiedy to Marise pojawiła się u Mireille z walizką i dzieckiem w nosidle. Popotte właśnie roznosiła pocztę i znalazła się pod domem Mireille w tym samym momencie, gdy Marise pukała do drzwi.
– Mireille jej otwarła i dosłownie siłą wciągnęła do środka – wspominała listonoszka. – Dziecko spało w nosidełku, ale ten gwałtowny ruch ją obudził, więc zaczęła krzyczeć. Mireille wyrwała mi listy z dłoni i zatrzasnęła drzwi przed nosem. Ale i tak słyszałam ich głosy, zza tych drzwi, a także wrzask dziecka. – Pokręciła w zamyśleniu głową. – Myślę, że tego ranka Marise zamierzała opuścić Lansquenet – wyglądała na zdeterminowaną i z pewnością była już spakowana – jednak jakimś cudem Mireille zdołała ją od tego odwieść. Po tym wydarzeniu Marise praktycznie przestała się pokazywać w wiosce. Być może obawiała się złych języków.
Wkrótce potem posypały się plotki. Każdy miał własną wersję tej historii. Marise, jak się okazało, potrafiła w niezwykły sposób wzbudzać ciekawość, niechęć, zawiść, wściekłość.
Lucien Merle był święcie przekonany, że to ona nie dopuściła do rozwoju wioski, bo nie zgodziła się na zabudowę bagiennych nieużytków nad rzeką.
– Mogliśmy efektywnie wykorzystać te grunty – ubolewał gorzkim głosem. – Rolnictwo już nie ma przyszłości. Jedyną szansą jest dla nas turystyka. – Pociągnął długi łyk swego diabolomenthe i pokręcił głową. – Wystarczy spojrzeć na Le Pinot. Wizja jednego człowieka wystarczyła, by zapoczątkować rewolucyjne zmiany. Jednego człowieka. – Westchnął ciężko. – Założę się, że teraz jest już milionerem – oznajmił grobowym głosem.
Jay usiłował uporządkować to, co usłyszał. Miał poczucie, że w pewnym sensie zyskał drobny wgląd w sekrety Marise d’Api, ale w niektórych aspektach był takim samym ignorantem jak na samym początku. Żadna z opowieści nie zgadzała się z tym, co widział na własne oczy. Marise miała zbyt wiele twarzy, jej istota wymykała mu się niczym dym, przeciekała swobodnie między palcami. Do tego nikt nawet nie napomknął o czymś, czego Jay doświadczył owego dnia za żywopłotem: jej nieokiełzanej miłości do dziecka. A także tej krótkiej chwili autentycznego strachu – spojrzenia dzikiego zwierzęcia gotowego na wszystko, nawet na zabicie intruza, by tylko ochronić siebie i swoje młode.
Strach? Czegóż takiego ona się mogła obawiać w Lansquenet?
Jay najbardziej na świecie chciał się tego dowiedzieć.
40
Pog Hill, lato 1977
W drugiej połowie sierpnia wszystko zaczęło się psuć na dobre. To wówczas nadeszły czasy eksterminacji gniazd os, śmierci Elvisa, napadów na kryjówki wroga w Nether Edge. Wówczas też Chlebowy Baron napisał do niego, donosząc, że zamierza wziąć ślub z Candide. Przez jakiś czas gazety były pełne ich zdjęć – wsiadających do limuzyny na bulwarze w Cannes, udających się na premierę filmową, wchodzących do klubu na Bahamach, pływających własnym jachtem. Matka Jaya zbierała te wszystkie zdjęcia i wzmianki prasowe z uporem maniaka, po czym wciąż czytała i przeglądała je na nowo, rozwodząc się nieustannie nad fryzurą Candide czy jej sukniami. Dziadkowie przyjęli to jeszcze gorzej i teraz matkowali jej nawet bardziej niż przedtem – natomiast Jaya traktowali z chłodną obojętnością, jak gdyby tkwiące w nim geny ojca stanowiły potężną bombę z opóźnionym zapłonem, grożącą w każdej chwili destrukcyjnym wybuchem.
Ponura pogoda przeszła w osłabiającą, lepką pochmurną parność. Chociaż często padało, deszcz był zbyt ciepły, by przynosić jakiekolwiek orzeźwienie. Joe z ponurą miną pracował na działce; tego roku owoce gniły na drzewach lub nie dojrzewały w ogóle z powodu braku słońca.
– Równie dobrze mógłbym sobie darować robotę, chłopcze – mamrotał Joe pod nosem. – Tego pioruńskiego roku, mógłbym sobie całkiem odpuścić.
Natomiast tę byle jaką pogodę świetnie potrafiła wyzyskać matka Gilly. W jakiś sobie tylko znany sposób zdobyła wielki transport przezroczystych parasoli w kształcie dzwonów, tak modnych owego roku, i sprzedawała je z kolosalnym zyskiem na miejscowym targu. Gilly szacowała, że za te pieniądze uda im się bez trudu przeżyć aż do grudnia. To stwierdzenie jednak tylko pogłębiało w Jayu poczucie rozpadu rzeczywistości, jaką znał. Do końca sierpnia pozostało zaledwie kilka dni, co oznaczało, że za jakiś tydzień znów znajdzie się w szkole. Na jesieni miała też wynieść się z Monckton i Gilly – Maggie wspominała coś o przeniesieniu się na południe, do komuny obozującej w pobliżu Abingdon. I nie było żadnej pewności, że Gilly jeszcze kiedykolwiek tu powróci. Jay miał wrażenie, że w ciele tkwi mu dokuczliwy cierń – niespodziewanie z wesołego nastroju popadał w czarną paranoję, głosił zupełnie co innego, niż myślał, we wszystkim, co się do niego mówiło, doszukiwał się ukrytej drwiny. Ciągle kłócił się z Gilly bez żadnego powodu. Potem się godzili, nieufnie i niezręcznie, krążyli wokół siebie niczym podejrzliwe zwierzęta. Ich poczucie bliskości gdzieś się zagubiło. W powietrzu wisiała wszechogarniająca groźba zagłady.