Tego dnia padało po raz pierwszy od tygodni. Z gorącego, białego nieba leciały ulewne strugi deszczu nieprzynoszącego jednak żadnego orzeźwienia. Narcisse gderał, że – jak zwykle – deszcz przyszedł zbyt późno, a do tego zapewne nie potrwa dość długo, by należycie nawilżyć ziemię. Mimo to padało gęsto do późnej nocy – i przez cały ten czas deszczówka płynęła wartko rynnami, spadając na spieczony grunt z żywym pluskiem.
Następnego ranka było mglisto. Już nie lało, za to z nieba sączyła się posępna mżawka. Jay widział po lustrach wody w swoim ogrodzie, jak potężny deszcz spadł poprzedniego dnia, a tymczasem już teraz, mimo bezsłonecznej pogody, stojąca woda zaczynała znikać – wsiąkać w szczeliny ziemi, przenikać do głębokich warstw podłoża.
– Tego właśnie nam było potrzeba – oznajmił Joe, pochylając się nad jakimiś siewkami. – Dobrze jednak, że przykryłeś grządki z tymi nasionami „specjałów”, bo inaczej zostałyby całkiem wymyte.
„Specjały” znajdowały się w inspekcie bezpiecznie przytulonym do ściany domu i nie doznały najmniejszego uszczerbku z powodu ulewy. Jay zauważył, że to nadzwyczaj szybko rosnące rośliny – te, które wysiał najpierw, miały teraz ponad trzydzieści centymetrów wysokości, tak że ich sercowate liście napierały już na szkło. Co najmniej pięćdziesiąt siewek było już gotowych do wysadzenia do gruntu – co należało uznać za niezwykły sukces w przypadku tak wymagającego gatunku. Joe przecież nieustannie powtarzał, że potrzebował pięciu lat, by odpowiednio przygotować dla nich glebę.
– Doskonale – mawiał Joe, przyglądając się roślinom z satysfakcją. – Pewnikiem ta gleba całkiem im odpowiada taka, jaka jest.
Tego samego ranka przyszedł też następny list od Nicka, zawierający dwie kolejne oferty wydawców na nieukończoną powieść Jaya. Nick podkreślał wyraźnie, że nie były to ostateczne sumy, chociaż już teraz proponowane honoraria wydały się Jayowi bardziej niż hojne, w zasadzie aż śmiesznie wyśrubowane. Może dlatego, że jego londyńskie życie, Nick, zajęcia na uniwersytecie, a nawet negocjacje dotyczące sprzedaży książki stały się nagle dla niego czystą abstrakcją, nic nieznaczącą wobec choćby najmniejszej szkody wyrządzonej w ogrodzie przez niespodziewaną burzę. Tak więc przez resztę poranka Jay poświęcił się pracy na swoich gruntach, wyrzucając wszystko inne z głowy.
52
Sierpień okazał się katastrofalnie mokry. Padało przynajmniej co drugi dzień, przez resztę czasu niebo pokrywały gęste chmury, drzewami i uprawami zaś targał gwałtowny wiatr. Joe kręcił jedynie głową i twierdził, że czegoś podobnego właśnie się spodziewał. Był jednak w tym odosobniony. Deszcz okazał się bezlitosny – wymywał wierzchnią warstwę gleby i odkrywał wszystkie korzenie. Dlatego nawet podczas ulewy Jay wychodził do sadu i okrywał podstawy pni drzew starymi kawałkami chodników, by uchronić je od gnicia. Była to kolejna sztuczka, którą swego czasu podpatrzył na Pog Hill Lane. Spełniała też swoje zadanie. Mimo to wiadomo było, że bez dostatecznej ilości słońca, owoce i tak opadną niedojrzałe. Joe jedynie wzruszał ramionami. Ostatecznie przyjdą kolejne lata. Jay nie był tego taki pewien. Od czasu powrotu starszego pana, stał się nienaturalnie wyczulony na zachodzące w nim przemiany – dostrzegał najdrobniejsze drgnięcia twarzy, po wielokroć rozważał każde słowo. Nie umknęło jego uwagi, że Joe stawał się coraz mniej rozmowny, a jego kontur niekiedy się rozmywał, i że radio – od maja ustawione na stację nadającą stare przeboje – teraz niekiedy wydawało z siebie tępe trzaski, zanim nastroiło się na odpowiednią częstotliwość, tak jakby sam Joe był szczególnym sygnałem, powoli odpływającym w nicość. Co gorsza, Jay odnosił niekiedy wrażenie, że w pewnym sensie on sam ponosi za to winę, że Lansquenet niejako przytłacza, przyćmiewa Joego. Deszcz i niskie temperatury przesyciły niezwykłą wilgocią unoszący się w jego domu aromat cukru, owoców, drożdży i dymu – aromat zawsze tak charakterystyczny dla Pog Hill. Niekiedy jednak te zapachy też zanikały i w tych strasznych momentach Jay czuł się całkowicie samotny, opuszczony przez Boga i ludzi, pogrążony w nieutulonym żalu, niczym człowiek siedzący przy łóżku konającego przyjaciela, niecierpliwie wyczekujący kolejnego oddechu.
Od czasu incydentu z osami Marise już go nie unikała. Witali się ponad ogrodzeniem czy żywopłotem i chociaż ona rzadko bywała wylewna czy choćby przyjacielska, Jay odnosił wrażenie, że nieco go polubiła. Niekiedy nawet wdawali się w rozmowę. Wrzesień był dla niej bardzo pracowitym miesiącem: winorośl miała już w pełni uformowane owoce, które powoli nabierały odpowiedniego odcienia żółtości, ale padający od miesiąca deszcz sprowadzał wiele problemów. Narcisse twierdził, że powodem tak katastrofalnej pogody tego lata jest globalne ocieplenie. Inni mruczeli coś pod nosem o El Nino, zakładach chemicznych w Tuluzie i trzęsieniu ziemi w Japonii. Mireille Faizande zaciskała wargi i złowrogo napomykała coś o Ostatnich Podobnych Czasach. Josephine natomiast mówiła bez przerwy o straszliwym lecie 1975 roku, kiedy to Tannes wyschła zupełnie, a do wioski z bagnisk przybiegały zarażone wścieklizną lisy. Co prawda teraz nie padało co dzień, jednak słońce – jeżeli już w ogóle przenikało przez chmury – przypominało zmatowiałą monetę i nie dawało żadnego ciepła.
– Jak tak dalej pójdzie tej jesieni nikt nic nie będzie miał z sadów – ponuro oznajmiał Narcisse. Już teraz morele, brzoskwinie i inne owoce o delikatnej skórce należało spisać na straty. Deszcz wżerał się w ich delikatny miąższ, tak że opadały przegniłe na ziemię, zanim jeszcze zdążyły dojrzeć. Pomidory nie chciały się rumienić – podobnie zresztą jak jabłka i gruszki. Co prawda ich woskowata skórka ochraniała je nieco przed wilgocią, ale nie w dostatecznym stopniu. Najgorzej jednak miała się winorośl.
Joe oznajmił, że winogrona wyjątkowo potrzebują słońca, szczególnie te dojrzewające później, jak odmiana chenin na szlachetne wino, ponieważ one właśnie powinny wyschnąć nieco na słońcu – niczym rodzynki. Ten gatunek dojrzewał dobrze w Lansquenet, dzięki nadzwyczajnemu położeniu wioski nad bagniskiem, dzięki długim gorącym latom i oparom, jakie żar słońca unosił znad rzeki. Tego roku jednak pourriture noble nie miała w sobie nic szlachetnego – była najzwyczajniejszą w świecie zgniłą pleśnią. Marise, oczywiście, robiła co mogła. Sprowadziła z miasta specjalną folię, którą rozpięła nad winoroślą za pomocą metalowych haków. To chroniło grona przed najgorszymi ulewami, ale w żaden sposób nie zabezpieczało podmytych korzeni. Poza tym przez plastik nie przenikały tak rzadkie teraz promienie słońca, a do tego pod tym płaszczem owoce ulegały zaparzeniu. Gleba już dawno temu zamieniła się w błotnistą zupę. Marise, podobnie jak Joe, okładała ją kawałkami chodników i kartonami, by uniknąć dalszych zniszczeń. Jednak na próżno.
Ogród Jaya miał się niewiele lepiej. Był co prawda bardziej oddalony od bagniska, położony dużo wyżej od rzeki, a więc mogły się tu tworzyć naturalne kanały odwadniające odprowadzające nadmiar wilgoci. Jednak tego roku Tannes wezbrała tak bardzo, że wylała na grunty Marise i niebezpiecznie zbliżyła się do posiadłości Jaya, podmywając przy tym brzegi tak gwałtownie, że do wody wciąż wpadały potężne kęsy ziemi. Rosa miała stanowczy zakaz zbliżania się do rzeki.
Jęczmień zgnił na polach. Wszelkie uprawy wokół Lansquenet już w zasadzie zostały oddane we władanie deszczu. Na jednym z zagonów Briancona zboże ułożyło się w tajemniczy krąg i co bardziej gadatliwi z klientów Josephine zaczęli przebąkiwać coś o przybyszach z kosmosu, chociaż Roux utrzymywał z uporem, że najmłodszy syn Briancona, niezła szelma, i jego dziewczyna wiedzą na temat owego nadprzyrodzonego zjawiska dużo więcej, niż skłonni byliby wyznać. Sam Briancon oznajmił, że pszczoły też nie produkują dość miodu tego roku, a i jego jakość nie jest najlepsza z powodu skąpej ilości kwiatów. Powoli stawało się oczywiste, że nadchodzącej zimy trzeba będzie zacisnąć pasa.