Zdawało się, że obecność Gilly w pewnym sensie roztkliwia Joego. W sposobie, w jaki się do niej zwracał, było coś szczególnego, wykluczającego Jaya z ich kręgu, i choć Joe nie czynił tego specjalnie, aby zrobić Jayowi przykrość, Jay bardzo wyraźnie to wyczuwał. Może działo się tak dlatego, że ona – jak i Joe – też była prawdziwym podróżnikiem. A może po prostu dlatego, że była dziewczyną.
Chociaż Gilly w żaden sposób nie przystawała do wyobrażeń Jaya na temat dziewczyn. Wykazywała się wojowniczą niezależnością, zawsze przewodziła pomimo jego starszeństwa, nie znała strachu, i do tego miała radośnie niewyparzoną buzię, tak że niekiedy konserwatywnie wychowywany Jay czuł się wstrząśnięty jej słownictwem – ale zawsze skrzętnie to ukrywał. Poza tym wyznawała wiele dziwacznych wierzeń i poglądów skleconych z bujnych zasobów światopoglądowych Maggie. Kosmici, ruchy feministyczne, alternatywne ruchy religijne, różdżkarstwo, numerologia, ochrona środowiska – wszystkie te zagadnienia znajdowały się w centrum zainteresowania Maggie, a Gilly akceptowała je bez najmniejszych zastrzeżeń. To od niej Jay dowiedział się o warstwie ozonowej i bochenkach chleba w cudowny sposób przybierających kształt Chrystusa, o szamaniźmie i ochronie wielorybów. Ona natomiast stanowiła wymarzone audytorium dla jego literackich poczynań. Spędzali razem wiele dni, niekiedy pomagając Joemu, ale często po prostu włócząc się nad kanałem, rozmawiając i poszukując interesujących łupów.
Po wielkiej bitwie na kamienie jeszcze raz widzieli Zetha z pewnej odległości, gdy urzędował w okolicach wysypiska, ale postanowili ominąć go szerokim łukiem. O dziwo, Gilly w ogóle się go nie bała, to Jay czuł przed nim strach. Nie zapomniał, co Zeth wykrzykiwał, gdy rozgromili go niedaleko śluzy, i dlatego najchętniej nie oglądałby go już nigdy w życiu. Oczywiście, okazało się, że nie jest aż takim szczęściarzem.
25
Lansquenet, marzec 1999
Następnego dnia wcześnie rano udał się do Agen. Dowiedział się od Josephine, że w tamtą stronę odchodzą z Lansquenet tylko dwa autobusy dziennie, więc po pospiesznie wypitej kawie i croissantach w „Cafe des Marauds” udał się w podróż, by jak najszybciej odebrać wszelkie niezbędne dokumenty. Zajęło mu to jednak dużo więcej czasu, niż się spodziewał. Formalności prawne zostały już co prawda dopełnione, ale wciąż jeszcze do domu nie podłączono z powrotem gazu ani elektryczności, a do tego agencja nie była skora do wręczenia mu kluczy przed otrzymaniem wszystkich papierów z Anglii. Na domiar złego kobieta w agencji powiedziała mu, że pojawiły się dodatkowe komplikacje. Otóż Jay złożył swoją ofertę w czasie, gdy już rozważano przyjęcie innej oferty – oferty jakoby zaakceptowanej przez dawnego właściciela, na co jednak nie istniały żadne oficjalne dokumenty. Oferta Jaya – wyższa od pierwotnej o około 5000 funtów – sprawiła, że tamtą odrzucono, ale osoba, której obiecano tę posiadłość, zadzwoniła dzisiaj rano z awanturą i pogróżkami.
– Proszę zrozumieć, monsieur Mackintosh – kajała się agentka. – Te małe społeczności, obietnice przekazania ziemi… oni nie chcą zrozumieć, że okazjonalnie rzucone słowo nie ma żadnej wiążącej mocy prawnej. – Jay pokiwał głową ze współczuciem. – Poza tym – ciągnęła kobieta – sprzedający, który mieszka w Tuluzie, jest młodym człowiekiem z rodziną na utrzymaniu. Odziedziczył posiadłość po swoim stryjecznym dziadku. Od dłuższego czasu nie miał żadnego kontaktu ze starszym panem i nie ponosi żadnej odpowiedzialności za jego obietnice złożone przed śmiercią.
Jay wykazał zrozumienie. Zostawił wszystko w rękach agentki, a sam udał się na zakupy. Potem siedział w bistro po drugiej stronie ulicy, w czasie gdy z Londynu nadchodziły faksem wszystkie niezbędne dokumenty. Na koniec był jeszcze świadkiem gorączkowej wymiany telefonów. Bank. Prawnik. Agencja. Bank.
– A więc jest pani pewna, że osoba, która złożyła pierwotną ofertę, nie ma żadnych formalnych praw do tej posiadłości? – zapytał, kiedy agentka wreszcie wręczyła mu klucze.
– Tak, monsieur. Układ pomiędzy dawnym właścicielem a madame d’Api być może został zawarty dawno temu, jednak nie ma on żadnej mocy prawnej. Nawiasem mówiąc, na dowód tego, że starszy pan przyjął tę ofertę, mamy tylko jej słowo i nic poza tym.
– D’Api?
– Tak. Niejaka madame Marise d’Api. Miejscowa bizneswoman. I pańska sąsiadka – jej ziemia graniczy z za kupioną przez pana posiadłością.
To wiele wyjaśniało: wrogość Marise d’Api, zaskoczenie, gdy dowiedziała się, że kupił dom, a nawet tę świeżą farbę w pokoju na parterze. Ona po prostu z góry założyła, że obejmie wszystko w posiadanie i zrobiła dokładnie to samo co i on: wprowadziła się trochę za wcześnie, jeszcze przed dopełnieniem wszystkich formalności. Nic dziwnego, że była tak wzburzona! Jay postanowił, że spotka się z nią najszybciej jak to możliwe i spróbuje wyjaśnić całą sytuację. Zwróci koszty poniesione na rzecz domu. Ostatecznie, jeżeli mieli być sąsiadami…
Wszystkie formalności dobiegły końca późnym popołudniem. Jay był już porządnie zmęczony. Gorączkowe negocjacje doprowadziły do tego, że dopływ gazu miał być przywrócony jeszcze tego samego dnia, ale na ponowne podłączenie elektryczności nie należało liczyć wcześniej niż za jakieś pięć dni. Agentka zasugerowała, by Jay zatrzymał się w hotelu do czasu, aż dom będzie nadawał się do zamieszkania, on jednak odmówił. Nie potrafił się oprzeć nostalgicznej atmosferze swojego opustoszałego, zapuszczonego domu. Poza tym pojawiła się poważna kwestia jego nowego manuskryptu – dwudziestu stron zapisanych na odwrocie „Niezłomnego Corteza”. Przeniesienie się w sterylne hotelowe mury mogło zabić jego pomysł, jeszcze zanim się narodził na dobre. Nawet w tej chwili, gdy załadowaną zakupami taksówką wracał do Lansquenet, a w głowie huczało mu ze zmęczenia – czuł, jak silnie ciągną go ku sobie te zapisane strony, nie mógł się wyzwolić od przymusu kontynuowania pracy, uderzania palcami w ciężko chodzące klawisze starej maszyny, podążania w obszary, w jakie prowadziła go nowa opowieść.
Kiedy znalazł się w domu, spostrzegł od razu, że śpiwór zniknął – podobnie jak świece oraz karton z puszkami farb. Wszystko inne pozostało nietknięte. Zrozumiał, że Marise zjawiła się w czasie jego nieobecności, by zatrzeć wszelkie ślady swego nielegalnego przebywania w tym domu. Było już zbyt późno, by ją odwiedzić, ale Jay obiecał sobie, że na pewno zrobi to nazajutrz. Ostatecznie powinien zachowywać jak najlepsze stosunki ze swoją jedyną bliską sąsiadką.
Skrzesał ogień w kominku i zapalił lampę naftową – jeden ze swoich najświeższych nabytków – po czym ustawił ją na stole. Jay kupił także nowy śpiwór, kilka poduszek i składane, kempingowe łóżko. Z ich pomocą stworzył sobie całkiem wygodny kącik do spania. Ponieważ jeszcze nie zapadła noc, zapuścił się w głąb domu – aż do kuchni. Znajdował się tam piec gazowowęglowy, stary, ale wciąż działający, i kominek. Nad kominkiem wisiał poczerniały, żelazny hak na rondle, pierzasty od oblepiających go pajęczyn. Staromodny emaliowany piec zajmował połowę ściany, ale jego piekarnik był zapchany miałem węglowym, na wpół spalonym drewnem i setkami pokoleń martwych owadów, więc Jay postanowił, że wstrzyma się z używaniem go do chwili, aż zdoła to wszystko dokładnie uprzątnąć. Palniki na gaz zapalały się jednak lekko, bez problemu i Jay zdołał nawet zagrzać odpowiednią ilość wody do mycia i na kawę. Potem z kubkiem w dłoni wybrał się na wyprawę po domu. Dom okazał się o wiele większy, niż wcześniej mu się zdawało. Kilka dużych pokoi, jadalnia, spiżarnie, pomieszczenia gospodarcze, wnęki wielkie jak magazyny, składziki przepastne niczym jaskinie. Do tego trzy piwnice – ale panująca w nich ciemność zniechęciła Jaya do eskapady w dół wyszczerbionych drewnianych schodów. Na piętrze kilka sypialni, strychy i spichlerzyki. W całym domu mnóstwo rozmaitych mebli – wiele z nich mocno sfatygowanych z powodu deszczu i zaniedbania, ale wiele wciąż jeszcze zdatnych do użytku. Długi stół z poczerniałego od starości drewna, poznaczony bliznami i spaczeniami; kredens w tym samym surowym stylu; krzesła i stołeczek pod nogi. Wypolerowane i odrestaurowane wyglądałyby przepięknie – identycznie jak te wszystkie meble stojące w eleganckich sklepach z antykami w Knightsbridge, do których tak wciąż wzdychała Kerry.