Литмир - Электронная Библиотека
A
A

„Będziesz musiała już tu pozostać na zawsze, eh – oświadczyła Mireille triumfującym głosem. – Nigdy nie pozwolę, byś wywiozła stąd moją Rosę. Jeżeli tylko spróbujesz, zadzwonię na policję i powiem, że to ty zabiłaś tego człowieka z Marsylii, że mój syn powiedział mi o tym przed śmiercią i że zabił się dlatego, bo już nie mógł dłużej znosić konieczności osłaniania morderczyni”.

– Była nad wyraz przekonująca – przyznała Marise gorzkim głosem. – Nie pozostawiła mi żadnych wątpliwości, że trzyma język za zębami tylko ze względu na Rosę. By nie pozbawiać dziecka matki.

Jednak wkrótce Mireille rozpętała kampanię na rzecz poróżnienia Marise z innymi mieszkańcami wioski. Nie było to trudne; w ciągu tego roku Marise rzadko wymieniała z kimś kilka słów, bo większość czasu spędzała na farmie, całkowicie odizolowana od świata. Natomiast Mireille dała teraz upust całej swojej, do tej pory trzymanej w ryzach, nienawiści. Rozpuszczała po wsi dziwaczne plotki, dawała do zrozumienia, że Marise kryje mroczne sekrety. Tony był bardzo lubiany w Lansquenet. A Marise nie należała do społeczności – pochodziła z wielkiego miasta. Na rezultaty działań Mireille nie trzeba było długo czekać.

– Och, tak naprawdę nie działo się nic poważnego – po wiedziała Marise. – Petardy odpalane pod moimi oknami. Anonimowe listy. Ogólna niechęć. Z Patrice’em przeszłam o wiele gorsze rzeczy.

Wkrótce jednak stało się jasne, że batalia Mireille nie jest jedynie wynikiem czystej nienawiści.

– Chciała odebrać mi Rosę – wyjaśniła Marise. – Wymyśliła sobie, że jeżeli uda jej się zmusić mnie do opuszczenia Lansquenet, będzie miała dziecko dla siebie. Widzisz, ja przecież wówczas musiałabym się na to zgodzić. Bo ona wszystko wiedziała. A gdyby mnie aresztowali za zamordowanie Patrice’a, Rosa i tak przeszłaby pod opiekę Mireille, bo to przecież jej jedyna bliska krewna.

Marise wstrząsnął dreszcz.

Ostatecznie postanowiła odciąć się do wszystkich. Od wszystkich bez wyjątku. Zaszyła się na swojej farmie i celowo nie utrzymywała kontaktów z nikim z Lansquenet. Wykorzystując zaś czasową głuchotę Rosy, odizolowała ją całkowicie od Mireille. Samochód Patrice’a porzuciła na bagnach i na własne oczy widziała, jak zapadł się w szuwarach poniżej poziomu stojącej wody. Rozumiała, że obecność samochód obciążała ją jeszcze bardziej. Nie mogła jednak opuścić tej ziemi. Musiała być blisko tego miejsca. Mieć na nie oko. A do tego jeszcze pozostawała kwestia zakopanych zwłok.

– Z początku próbowałam je znaleźć – powiedziała. – Metodycznie przeszukałam wszystkie budynki, sprawdziłam pod podłogami. Ale na dłuższą metę to nie miało sensu. Do tej posiadłości należą wszystkie grunty aż do linii bagien. Nie byłabym przecież w stanie sprawdzić każdego metra.

A do tego wówczas żył jeszcze stary Emile. Nie można było wykluczyć, że Tony zakopał ciało gdzieś na jego ziemi. Prawdę powiedziawszy, Mireille nawet sugerowała coś podobnego, ze zjadliwą radością dając Marise do zrozumienia, jaką ma nad nią przewagę. Dlatego Marise tak bardzo zależało na nabyciu Chateau Foudouin. Jay usiłował sobie wyobrazić, co musiała czuć, gdy obserwowała, jak przekopywał grządki, okopywał drzewa w sadzie. Każdego dnia zastanawiała się zapewne, czy to przypadkiem już nie dziś…

Impulsywnie chwycił ją za rękę. Miała lodowatą dłoń. Czuł, jak przez jej palce przebiega ledwo wyczuwalne drżenie. Fala podziwu dla tej kobiety, dla jej niesłychanej odwagi, przyprawiła go o lekki zawrót głowy.

– A więc dlatego nie pozwoliłaś nigdy, by ktoś zajmował się twoją ziemią – wywnioskował. – Dlatego nie zgodziłaś się na sprzedaż bagien pod budowę nowego hipermarketu. Dlatego musisz tutaj pozostać.

Pokiwała głową.

– Nie mogłam dopuścić, by ktoś kiedykolwiek odnalazł to, co ukrył Tony – oznajmiła. – Po upływie tak długiego czasu od tamtych wydarzeń, nikt by już nie uwierzył, że nie miałam z tym nic wspólnego. A do tego przecież wiedziałam, że Mireille nigdy nie udzieliłaby mi wsparcia. Nigdy nie przyznałaby, że jej cudowny Tony… – urwała i gwałtownie wciągnęła powietrze.

– A więc teraz już wiesz – wykrztusiła po chwili. – Teraz poza mną i Mireille ktoś jeszcze się w końcu o tym dowiedział.

Pachniała tymiankiem i deszczem. Jej włosy wydzielały jakieś kwiatowe wonie. Jay wyobraził sobie, że opowiada jej o wydarzeniach tego dnia, i że w tym momencie znika z jej oczu to zielone światło, a twarz tężeje w kamienną maskę.

Kto inny może by się na to zdobył. Ktoś dorównujący jej odwagą i szczerością. Ale Jay tylko przyciągnął ją do siebie, wtulił twarz w jej włosy, przycisnął usta do jej warg. Napawał się jej uległą miękkością w swoich ramionach, muśnięciem jej oddechu na swoim policzku. Jej pocałunek miał dokładnie taki posmak, jak sobie zawsze wyobrażał: jeżyn i dzikiej róży. Zaczęli się kochać właśnie tu, na nierozścielonym posłaniu Jaya, podczas gdy przez uchyloną okiennicę ciekawie wpatrywała się w nich koza, a ciepłe, złociste światło układało się w kalejdoskopowe wzory na mrocznym błękicie ścian.

Przez chwilę wydawało się, że to wystarczy za wszystko.

62

„Wkrótce. Wkrótce”.

Teraz „Specjały” zdawały się obecne wszędzie – w powietrzu, w glebie, w ciałach kochanków; Jay leżał na łóżku, wpatrując się w sufit; Marise spała z twarzą po dziecięcemu wciśniętą w poduszkę, z miedzianymi włosami rozrzuconymi po białym lnie na kształt dumnego proporca.

Ja zaś wciąż wyczuwałam potężną moc tych barbarzyńskich trunków – słyszałam ich pełne entuzjazmu głosy, ponaglające, kuszące pochlebstwami. „Wkrótce”, szeptały uwodzicielsko. „To musi zdarzyć się wkrótce. Może nawet teraz”.

Jay zaczął się przyglądać pogrążonej we śnie Marise. Wyglądała na tak ufną, przepełnioną poczuciem bezpieczeństwa. Wymruczała coś cicho przez sen, bez wyraźnych słów. Uśmiechnęła się. Jay dokładniej opatulił ja kocem, w który ona natychmiast wtuliła twarz z głębokim westchnieniem.

Jay wpatrywał się w nią i rozmyślał o nadchodzącym dniu. Przecież musi wpaść na jakiś pomysł. Na pewno coś jeszcze da się zrobić. Nie dopuści, by Marise straciła swoją posiadłość. W żaden sposób nie może oddać Lansquenet w łapy drapieżnych przedsiębiorców budowlanych. A przecież już tego ranka zjedzie tu ekipa filmowa. To dawało mu ile? Sześć godzin? Siedem?

Ale na co właściwie? Cóż takiego mógłby zdziałać w siedem godzin? Czy nawet siedemdziesiąt? Co ktokolwiek mógłby w podobnej sytuacji zmienić?

„Joe na pewno by coś wymyślił”.

Głos, który nagle usłyszał, brzmiał niemal znajomo. Cyniczny, serdeczny, lekko rozbawiony.

„Wiesz, że on dałby radę”.

Oczywiście. Niewiele brakowało, a Jay powiedziałby to na głos. Ale Joe nie żył. Znowu zalała go fala żalu, jak zawsze, gdy przychodził mu na myśl stary przyjaciel. Joe nie żył. A z nim umarła magia. I podobnie jak „Specjały” – już nigdy nie powróci.

„W tym nigdy nie było za wiele sensu, chłopcze”.

Tym razem głos bez wątpienia należał do Joego. Przez moment serce skoczyło Jayowi z radości, ale już sekundę później uświadomił sobie, że ten głos dźwięczy w jego głowie przywoływany z otchłani pamięci. Życie Joego – rzeczywiste, cielesne życie – przestało istnieć. Ten głos był jedynie substytutem. Grą wyobraźni. Magicznym zaklęciem, mającym rozproszyć strach.

„Przecież rzekłem ci, byś pamiętał o»Specjałach«. Jużeś zapomniał?”

– Oczywiście, że nie – wyszeptał Jay bezradnie. – Ale już nie ma żadnych „Specjałów”. Wszystkie zostały wypite. Roztrwoniłem je na tak trywialne bzdury, jak nakłanianie ludzi do zwierzeń. Jak przekonywanie Marise…

„Czemu ty mnie, do pioruna, nie słuchasz?” Głos Joego – jeżeli to w ogóle był głos Joego – zdawał się teraz dochodzić zewsząd; wibrował w powietrzu, wydobywał się z żaru dogasającego w kominku i połyskliwych włosów Marise rozrzuconych po poduszce.

„Coś ty robił, jak uczyłem cię tych wszystkich rzeczy, jeszcze na Pog Hill? Czyżeś doprawdy nic z tego nie wyniósł?”

76
{"b":"122921","o":1}