– Kupiłem dziś dom – oznajmił ni z tego, ni z owego.
Wszyscy wybałuszyli na niego oczy. Zaś pewien młodzian w byronowskiej koszuli skrzętnie zanotował jego słowa: „Kupiłem…dziś… dom”.
Jay wyciągnął broszurę z kieszeni i wpatrzył się w nią z lubością. Od ciągłego miętoszenia w dłoniach była pognieciona i wybrudzona, niemniej na widok zdjęcia Chateau Foudouin serce zadrżało mu z radości.
– W zasadzie nie dom – poprawił się. – Nie dom, a chatto. - Ponownie wybuchnął gromkim śmiechem. – Tak właśnie mawiał Joe. Chatto w Bordo.
Otwarł broszurę i zaczął czytać na głos tekst towarzyszący fotografii. Wszyscy słuchali go z uwagą. Byronowska Koszula zaś pilnie notowała.
Chateau Foudouin, LotetGaronne. Lansquenet sous Tannes. Autentyczny, osiemnastowieczny chateau w sercu najpopularniejszego we Francji regionu produkcji win. Posiada własną winnicę, sad, jezioro, i rozlegle grunty, a także działającą destylarnię, pięć sypialni, dwa salony oraz oryginalne dębowe belkowanie stropu. Możliwość całkowitej przebudowy.
– Oczywiście, kosztował mnie więcej niż pięć kawałków. Od 1975 ceny znacznie skoczyły w górę.
Przez chwilę Jay zastanawiał się, ilu z jego słuchaczy było już na świecie w 1975 roku. W milczeniu wybałuszali na niego oczy, próbując dociec sensu jego słów.
– Przepraszam, doktorze Mackintosh. – To była dziewczyna, która czytała swoje wypracowanie. Wciąż jeszcze stała i teraz przybrała wojowniczą pozę. – Czy mógłby mi pan wyjaśnić, jaki to ma związek z moim tekstem?
Jay znowu wybuchnął śmiechem. Nagle wszystko zaczęło mu się wydawać bardzo zabawne i nierealne. Miał wrażenie, że jest w stanie zrobić bądź powiedzieć, co tylko zechce. Normalność uległa zawieszeniu. Mówił sobie, że tak właśnie zazwyczaj czuje się człowiek pijany. A więc przez te wszystkie lata jego odczucia nie funkcjonowały należycie.
– Oczywiście – odparł z uśmiechem na ustach. – To… – rzekł, unosząc broszurę do góry, by każdy mógł się jej przyjrzeć -…to jest najoryginalniejszy i najbardziej pobudzający wyobraźnię utwór literacki, jaki zdarzyło mi się przeczytać bądź usłyszeć w tej sali od początku semestru.
Zapadła głucha cisza. Nawet Byronowska Koszula zapomniała o notowaniu i wpatrywała się w niego z otwartymi ustami. Jay uśmiechał się radośnie do swoich słuchaczy, czekając na reakcję z ich strony. Wszyscy jednak przezornie zachowywali niewzruszony wyraz twarzy.
– Czemu w ogóle tu przyszliście? – rzucił nagle. – Czego oczekujecie po tych zajęciach?
Bardzo usilnie starał się nie wybuchnąć śmiechem na widok ich zatrwożonych twarzy, silenia się na beznamiętną uprzejmość. Czuł się młodszy od nich wszystkich, jakby był rozbrykanym uczniem przemawiającym do grupy nadętych, pedantycznych belfrów.
– Jesteście młodzi. O bujnej wyobraźni. Czemu więc, do cholery, wszyscy piszecie o czarnoskórych, samotnych matkach narkomanów hojnie szafując słowem „kwa”?
– Cóż, sir, to właśnie pan polecił nam napisać coś podobnego. – A więc nie udało mu się poskromić wojowniczej pannicy. Patrzyła na niego z wściekłością, kurczowo zaciskając kruche dłonie na arkuszach z wypracowaniem.
– Olewajcie wszelkie zadania! – wykrzyknął radośnie Jay. – Przecież nie piszecie dlatego, że ktoś każe wam to robić! Piszecie, ponieważ czujecie taką potrzebę, albo dla tego że macie nadzieję, iż ktoś zechce to przeczytać, albo dlatego że musicie naprawić coś, co w was pękło już dawno temu, lub też dlatego że macie nadzieję przywrócić przeszłość do życia…
By podkreślić wagę swych słów trzasnął dłonią w brezentową torbę, która wymownie zadźwięczała brzękiem uderzających o siebie butelek. Niektórzy z jego studentów spojrzeli po sobie znacząco, Jay odwrócił się plecami do swoich słuchaczy niemal w delirycznym nastroju.
– Gdzie podziała się magia, to tylko chciałbym wiedzieć? Gdzie są te latające dywany, haitańskie wudu, gdzie samotni rewolwerowcy i piękności uwiązane do kolejowych torów? Gdzie są ci łowcy Indian, czterorękie bo ginie, piraci i gigantyczne małpy? Co się stało ze wszystkimi pieprzonymi kosmitami?
Po jego słowach zapadła głęboka cisza. Studenci wpatrywali się w niego bez słowa. Dziewczyna ściskała swój tekst tak mocno, że całkowicie zmięła wszystkie strony w kurczowo zaciśniętej dłoni. Twarz miała białą niczym płótno.
– Urżnąłeś się, tak? – Jej głos drżał ze wściekłości i obrzydzenia. – Dlatego właśnie mi to robisz. Bo się po prostu urżnąłeś.
Jay znowu wybuchnął śmiechem.
– Parafrazując Churchilla czy kogokolwiek innego – być może jestem urżnięty, ale ty rankiem i na trzeźwo wciąż będziesz dla mnie odrażająca.
– Pieprzę cię – rzuciła mu w twarz, tym razem z bez błędną wymową, po czym pomaszerowała w stronę drzwi. – Pieprzę ciebie i ten cały twój kurs. Złożę w tej sprawie zażalenie do dziekana!
Przez chwilę po jej występie panowała cisza. A potem rozległy się szepty. Cała sala zdawała się od nich pulsować. Przez moment Jay nie był pewien, czy rzeczywiście dźwięczą one w powietrzu, czy tylko w jego głowie. Brezentowa, podróżna torba pobrzękiwała i stukotała, grzechotała i dzwoniła. Ten dźwięk – prawdziwy czy wyimaginowany – rozsadzał mu czaszkę.
I wtedy właśnie Byronowska Koszula wstała i zaczęła bić mu brawo.
Kilkoro innych studentów spojrzało na niego niepewnie, by po chwili przyłączyć się do oklasków. Potem zaczęli klaskać jeszcze inni. Wkrótce ponad połowa słuchaczy stała i waliła w dłonie. Wciąż jeszcze bili mu brawo, gdy Jay pochwycił swoją torbę i ruszył w stronę drzwi, otworzył je, po czym wyszedł z sali. Oklaski zaczęły przycichać, podniósł się natomiast szmer konsternacji. W tej samej chwili z wnętrza brezentowej torby wydobył się dźwięk pobrzękujących o siebie butelek. „Specjały”, usadowione tuż obok mnie, dokonały swego dzieła i teraz szeptem wymieniały własne sekrety.
10
Pog Hill, lipiec 1975
Po tym incydencie wielokrotnie chodził z wizytą do Joego, chociaż nigdy tak naprawdę nie polubił jego wina. Joe nie okazywał żadnego zdziwienia na jego widok; po prostu przynosił butelkę lemoniady, jakby właśnie oczekiwał chłopca. Nigdy nie zapytał też, czy amulet zadziałał. To Jay nagabywał go w tej sprawie parę razy ze sceptycyzmem człowieka, który w głębi duszy pragnie zostać o czymś przekonany. Jednak Joe reagował enigmatycznie.
– Magia – stwierdzał, przymrużając jednocześnie oko, dając do zrozumienia, że żartuje. – Nauczyła mnie tego pewna kobieta z Puerto Cruz.
– Mówiłeś wcześniej, że to było na Haiti – przerwał mu Jay.
Joe wzruszył ramionami. – Żadna różnica – oznajmił beznamiętnie. – Zadziałało, hę?
Jay musiał przyznać, że tak. Ale przecież w środku były tylko zwykłe zioła, prawda? Zioła i kilka drobnych patyczków zawiązanych w kawałek materiału. A tymczasem dzięki nim on przecież stał się…
Joe uśmiechnął się szeroko.
– E tam, chłopcze. Nie stałeś się niewidzialny. – Pod niósł daszek swojej czapki w górę, odsłaniając oczy.
– Więc co takiego się wydarzyło? Joe spojrzał na niego uważnie.
– Pewne rośliny mają specjalne własności, tak? Jay pokiwał głową.
– Aspiryna. Digitalis. Chinina. To co w dawnych czasach nazwaliby magią.
– Leki.
– Jeśli wolisz taką nazwę. Ale setki lat temu nie rozróżniano magii od medycyny. Ludzie po prostu wiedzieli pewne rzeczy. Pokładali w nie wiarę. Żuli goździki na ból zębów, a miętę na chore gardło, gałązki jarzębiny zaś od złego uroku. – Rzucił okiem w stronę chłopca, jakby sprawdzał, czy nie zobaczy kpiącej miny. – Specjalne własności – powtórzył. – Gdy dużo podróżujesz i masz otwartą głowę, możesz się wiele nauczyć.
Jay nigdy nie był pewien, czy Joe szczerze wierzył w to, co mówił, czy też ta pozornie naturalna akceptacja magii była częścią wymyślnego planu, mającego na celu mącenie mu w głowie. Niewątpliwie starszy pan uwielbiał żarty. Kompletna ignorancja Jaya, gdy chodziło o cokolwiek związanego z ogrodnictwem, bardzo go bawiła. Przez kilka tygodni utrzymywał chłopca w przekonaniu, że zwyczajna kępka trawki cytrynowej to w istocie drzewo rodzące spaghetti – pokazywał mu nawet blade, miękkie nitki „makaronu” wyrastające z papierowo cienkich liści; że wielkie barszcze mogą wyciągać z ziemi swoje korzenie i maszerować na nich niczym na szczudłach; i że naprawdę można łapać myszy na walerianę. Jay był łatwowierny i naiwny, więc Joe z upodobaniem wynajdował coraz to nowe sposoby nabierania go. Ale w wielu sytuacjach zachowywał autentyczną powagę. Być może przez tak wiele lat wmawiał ludziom różne rzeczy, że sam w końcu zaczął w nie wierzyć. Drobne rytuały i przesądy rządziły jego życiem. Wiele z nich Joe zaczerpnął z mocno zużytej kopii „Zielnika Culpepera”, którą trzymał tuż przy łóżku. Łaskotał pomidory, by lepiej rosły. Nieustannie miał włączone radio, bo utrzymywał, że przy muzyce rośliny lepiej się rozwijają i stają się mocniejsze. Najbardziej odpowiadał im program Radia 1 – Joe twierdził niewzruszenie, że po programie „Ed Stewart’s Junior Choice” pory stają się o dobre dwa cale większe. Sam często podśpiewywał razem z radiem podczas pracy – jego wodewilowy głos niósł się głębokimi tonami ponad krzakami czarnej porzeczki, gdy je przycinał czy zbierał owoce. Zawsze sadził rośliny podczas nowiu, a zbiorów dokonywał w czasie pełni. W swojej cieplarni trzymał specjalny księżycowy grafik, w którym każdy dzień był oznaczony różnymi kolorami: brązowym dla ziemniaków, żółtym dla pasternaku, pomarańczowym dla marchewki. Również podlewanie odbywało się zgodnie z astrologicznymi wyliczeniami, podobnie jak przycinanie gałęzi i rozmieszczenie drzew. A najzabawniejsze, że te ekscentryczne praktyki rzeczywiście doskonale wpływały na kondycję ogrodu: wszystkie rośliny rozwijały się wspaniale, wybujała kapusta i rzepa rosły w równiutkich rzędach, marchew była słodka, bardzo soczysta i w tajemniczy sposób nigdy nie atakowana przez ślimaki. Gałęzie drzew lekko dotykały ziemi, bo tak bardzo uginały się pod ciężarem pięknych jabłek i gruszek, śliwek i wiśni. Jaskrawo kolorowe, orientalnie wyglądające znaki, przyklejone przezroczystą taśmą do konarów drzew, podobno zapobiegały wyjadaniu owoców przez ptaki. Astrologiczne symbole z tłuczonego fajansu i kolorowego szkła, pracowicie wkomponowane w żwirowe ścieżki, obramowywały grządki. W ogrodzie Joego medycyna chińska przyjaźnie ocierała się o brytyjski folklor, a chemia radośnie łączyła się z mistycyzmem. Z obserwacji Jaya wynikało, że Joe rzeczywiście wierzył w te wszystkie czary. No i niewzruszenie wierzył w nie Jay. Gdy ma się trzynaście lat, wszystko wydaje się możliwe. Magia dnia powszedniego, tak nazywał swoje działania Joe. Alchemia dla laika. Żadnych ceregieli czy zawracania głowy. Jedynie mieszanina ziół i korzeni, zbieranych w okresie sprzyjających układów planetarnych. Cicho wypowiedziane magiczne zaklęcie, szkic symbolu powietrznego, podpatrzony u Cyganów w czasie jednej z rozlicznych podróży. Być może Jay nie zaakceptowałby niczego bardziej prozaicznego. Pomimo tych wszystkich dziwactw i niezwykłych wierzeń – a może właśnie dlatego – dookoła Joego unosiła się nadzwyczaj kojąca aura, promieniowała z niego pogoda ducha, która niezwykle pociągała chłopca i której Jay niesłychanie mu zazdrościł. Joe miał w sobie głęboki, wewnętrzny spokój, był bardzo wyciszony, sam w swoim małym domu otoczony jedynie roślinami, a jednocześnie przepełniała go ciekawość świata, radosna fascynacja wszystkim, co się dzieje wokół. Nie był wykształcony – w wieku dwunastu lat opuścił szkołę, żeby zacząć pracę w kopalni – a jednak stanowił niewyczerpane źródło interesujących informacji, anegdot i folkloru. W miarę upływu lata, Jay coraz częściej chodził go odwiedzać. Joe nigdy nie zadawał pytań, ale zawsze pozwalał Jayowi mówić do siebie, gdy pracował w swoim ogródku czy na nieoficjalnie zaanektowanej działce na nasypie kolejowym, od czasu do czasu kiwając głową na znak, że uważnie słucha. Wspólnie posilali się kawałkami ciasta owocowego i grubymi pajdami chleba obłożonymi jajkami smażonymi na bekonie – dzięki Bogu, Joe nie uznawał dietetycznego pieczywa – oraz wypijali wiele kubków mocnej, słodkiej herbaty. Niekiedy Jay przynosił Joemu papierosy, słodycze czy czasopisma, a Joe przyjmował te podarunki bez szczególnej wdzięczności, nie okazując żadnego zdziwienia – tak samo jak akceptował obecność Jaya. Jay zdołał nawet poskromić przy nim swoją nieśmiałość i przeczytał mu kilka swoich opowiadań, których Joe wysłuchał z powagą i, jak się chłopcu zdawało, w pełnej uszanowania ciszy. Kiedy Jayowi nie chciało się odzywać, wówczas Joe opowiadał mu o sobie, o pracy w kopalni i o pobycie we Francji w czasie wojny, o tym jak stacjonował w Dieppe przez sześć miesięcy, do czasu aż granat urwał mu dwa palce u ręki – mówiąc to, poruszał kikutami uszkodzonych członków niczym zwinna rozgwiazda swoimi mackami – i jak potem, gdy już nie był zdolny do służby, znowu wrócił do pracy w kopalni, by po sześciu latach wypłynąć frachtowcem do Ameryki.