Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Wiedziałem, że jeszcze ją tu mam.

Nalepka była zamazana. Zresztą w mdłym świetle piwnicy i tak nie usiłowałby jej przeczytać. Wszedł z butelką po schodach do kuchni, otwarł ją, zaczął rozlewać napój. Gdy wino spływało do szklanek, z gardła butelki wyrwał się cichy, niski chichot.

36

– Mój ojciec robił najlepsze wino w tym regionie – oznajmiła Mireille. – Kiedy zmarł, jego brat, Emile, przejął winnicę. Potem miała ona przejść w ręce Tony’ego.

– Tak, wiem. Bardzo mi przykro. Wzruszyła ramionami.

– Przynajmniej gdy Tony’ego zabrakło, ziemia wróciła w ręce męskiej linii rodziny. Ciężko byłoby mi przeżyć, gdyby dostała się jej.

Jay uśmiechnął się zażenowany. W tej kobiecie zdawało się tkwić coś o wiele żarliwszego niż smutek i żal. To coś płonęło w jej oczach. Jednak twarz miała kamienną. Spróbował wyobrazić sobie, co się czuje po stracie jedynego syna.

– Dziwię się, że tu została – powiedział. – Po tym wszystkim…

Mireille parsknęła ironicznym śmiechem.

– A pewnie, że została – rzuciła ostrym głosem. – Nie znasz jej wcale, eh? Została ze złości i uporu. Wiedziała, że to tylko kwestia czasu, kiedy mój stryj umrze, a ona przejmie posiadłość dla siebie, tak jak zawsze pragnęła. Ale on nie był w ciemię bity. Stary wyga zwodził ją i zwodził. Pozwolił myśleć, że dostanie wszystko tanim kosztem.

Ponownie parsknęła śmiechem.

– Ale czemu ona w ogóle chce tę ziemię? Czemu nie zostawi tego wszystkiego i nie wróci do Paryża?

Mireille wzruszyła ramionami.

– Kto wie? Może, by zrobić mi na złość? – mówiąc to, pociągnęła łyczek wina, po czym ze zdziwieniem spojrzała na szklankę.

– Co to takiego?

– Sauternes… Och, szlag by to trafił!

Jay nie mógł pojąć, jakim cudem tak pomylił butelki. Rozmazana, ręcznie wypisana nalepka. Żółty sznureczek wokół szyjki. Owoc róży, 1974.

– Jasna cholera. Przepraszam bardzo. Chwyciłem nie tę butelkę.

Pociągnął łyk ze swojej szklanki. Poczuł niesłychaną słodycz, syropowatą konsystencję i cząsteczki osadu. Skonsternowany obrócił się w stronę Mireille.

– Otworzę inną butelkę. Proszę mi wybaczyć. W życiu nie pozwoliłbym sobie na świadome poczęstowanie pani czymś podobnym. Nie wiem, jakim cudem pomyliłem te butelki…

– Nic się nie stało – stwierdziła Mireille, zaciskając dłoń na szklance. – To wino mi smakuje. Coś mi przypomina. Tylko nie wiem co. Może zapach lekarstwa, które podawałam Tony’emu w dzieciństwie… – Ponownie pociągnęła łyk, i Jaya dobiegł miodowy aromat wydobywający się z jej szklanki.

– Proszę, madame. Ja naprawdę…

– Smakuje mi – oznajmiła stanowczo.

Przez okno, ponad jej ramieniem, Jay dostrzegł Joego wciąż stojącego wśród jabłoni, ze słońcem odbijającym jaskrawo od jego pomarańczowego kombinezonu. Gdy Joe pochwycił wzrok Jaya, zamachał mu dłonią, po czym podniósł kciuk w triumfalnym geście. Jay zakorkował ponownie butelkę różanego wina, pociągnął potężny łyk ze swojej szklanki i nagle zrozumiał, że nie ma najmniejszej ochoty wylewać tego trunku. Wino miało ohydny smak, ale aromat cudowny i przebogaty – przywodzący na myśl woskowe czerwone jagody, ciężarne nasionami, puszczające obficie soki do rondla, oraz Joego w swojej kuchni, gdzie z radia rozkręconego na pełen regulator płynęło „Kung Fu Fighting” – numer jeden przez cały tamten miesiąc. Ów bogaty aromat przypominał Joego przerywającego od czasu do czasu pracę, by zademonstrować szczególne atemi wyuczone podczas podróży po Oriencie, a także październikowe słońce skrzące oślepiającymi błyskami na pęknięciach szyb…

Na Mireille wino zdawało się mieć podobny wpływ, chociaż jej podniebienie było niewątpliwie o wiele bardziej wyczulone na winny bukiet. Sączyła trunek małymi łyczkami, wyraźnie zdumiona tym, co czuła, za każdym razem rozkoszując się smakiem. A potem sennie oznajmiła:

– Eh, smakuje, jak… różana woda. A może nie. Właściwie smakuje jak róże. Jak czerwone róże.

A więc nie tylko Jay doświadczał niezwykłego działania wina uwarzonego przez Joego. Jay przyglądał się uważnie starej kobiecie, gdy wysączała płyn, z obawą doszukując się w jej twarzy pierwszych oznak niepożądanych skutków. Ale szczęśliwie nie dojrzał nic niepokojącego. Wręcz przeciwnie, jej rysy jakby zatraciły swój niezwykle stężały wygląd, zaś usta rozciągnęły się w pogodnym uśmiechu.

– Coś podobnego. Róże. Wiesz, kiedyś miałam tu własny ogród różany. Zaraz za sadem jabłoniowym. Ale nie mam pojęcia, co się z nim w końcu stało. Gdy zmarł mój ojciec, wszystko w zasadzie popadło w ruinę. Moje róże były czerwone, a jak pachniały! Opuściłam ten dom, gdy wyszłam za mąż za Hugue’a, ale jeszcze długo potem, co niedziela, przychodziłam gdy kwitły, by je ścinać. Hugue i mój ojciec zmarli jednego roku – tego samego, w którym narodził się Tony. Straszny był to rok. Nie przeżyłabym, gdyby nie mój mały chłopiec. Natomiast było to wprost wymarzone lato dla róż. Obrastały cały dom, aż po szczyty dachu. Eh, mocne to wino. Przyprawia o zawrót głowy.

Jay spojrzał na nią uważnie, mocno zaniepokojony.

– Odwiozę panią do domu. Sądzę, że nie powinna pani wracać taki kawał drogi na piechotę. Nie w takim skwarze.

Mireille pokręciła głową.

– Mam ochotę na spacer. Nie jestem jeszcze aż tak stara, by wzdragać się przed przejściem paru kilometrów. Poza tym – kiwnęła energicznie głową w stronę sąsiedniej farmy – lubię patrzeć na dom mojego syna. A do tego, jeżeli dopisze mi szczęście, niekiedy udaje mi się zobaczyć jego córeczkę. Oczywiście z daleka.

Oczywiście. Jay niemal zupełnie zapomniał, że w grę wchodziło jeszcze dziecko. On sam nigdy nie widział tej dziewczynki – ani na terenie winnicy, ani w drodze do szkoły.

– Moja maleńka Rosa. Skończyła siedem lat. Nie miałam z nią bliższego kontaktu od czasu śmierci Tony’ego. Ani razu. – W tym momencie jej usta zaczęły znów nabierać owego charakterystycznego zgorzkniałego wyrazu, zaś w fałdach ciemnej spódnicy jej duże, zniekształcone dłonie ponownie zaczęły drżeć w niekontrolowany sposób. – Och, ona dobrze wie, jak mnie zranić. Wie dobrze. A ja zrobiłabym wszystko dla dziecka mojego syna. Mogłabym odkupić dla nich te farmę, eh? Dać im dużo pieniędzy. Jeden Pan Bóg wie, że nie ma nikogo innego, komu mogłabym je zostawić.

Zaczęła z wielkim wysiłkiem podnosić się z krzesła, podpierając się dłońmi o blat stołu, by wydźwignąć swoje potężne ciało.

– Ona dobrze wie, że w tym celu musiałaby mi pozwolić na widywanie się z wnuczką – ciągnęła Mireille. – Ale ja już dobrze zmiarkowałam, o co tutaj chodzi. Gdyby tylko odpowiednie władze wiedziały, jak ona traktuje moją Rosę; gdybym tylko umiała dowieść jej postępowania…

– Bardzo proszę, niech się pani nie denerwuje – zaczął uspokajać ją Jay, podtrzymując jednocześnie pod łokieć. – Proszę się tak nie ekscytować. Jestem pewien, że Marise opiekuje się Rosą najlepiej, jak potrafi.

Mireille posłała mu gwałtowne, pogardliwe spojrzenie.

– A co ty możesz o niej wiedzieć? Byłeś tu, gdy działo się, co najważniejsze? A może chowałeś się za drzwiami stodoły, gdy umierał mój syn? – Jej głos brzmiał krucho. Pod jego palcami jej ramię zdawało się rozpalone do czerwoności.

– Tak mi przykro. Gdybym tylko mógł… Mireille pokręciła z wysiłkiem głową.

– Nie, to ja powinnam przepraszać. To z powodu ostrego słońca i mocnego wina, eh? Rozpuściłam język, jak nieokrzesana. Ale tylko dlatego, że na myśl o niej, wszystko się we mnie gotuje.

Uśmiechnęła się niespodziewanie i wówczas pod szorstką, nieprzystępną fasadą Jay ujrzał błysk inteligencji i nadzwyczajnego uroku.

– Zapomnij owe słowa, monsieur Jay. I przyjmij proszę moje zaproszenie. Każdy w tej wiosce bez trudu wskaże ci drogę do mojego domu.

Ton jej głosu wykluczał wszelką odmowę.

– Przyjdę z przyjemnością. Pani nawet nie może sobie wyobrazić, jak jestem szczęśliwy, że ktoś chętnie będzie znosił moją fatalną francuszczyznę.

42
{"b":"122921","o":1}