Przez ułamek chwili Mireille mierzyła go bardzo uważnym wzrokiem, po czym się uśmiechnęła.
– Jesteś obcokrajowcem, ale masz serce Francuza. Dom mego ojca znalazł się w dobrych rękach.
Jay przyglądał się, gdy odchodziła sztywnym krokiem zarośniętą ścieżką wyznaczającą granicę jego posesji, aż do chwili gdy zniknęła mu z oczu za linią drzew na końcu sadu. Patrząc na nią, zastanawiał się, czy gdzieś wciąż jeszcze rosły jej róże.
Wlał pozostałość różanego wina ze swojej szklanki z powrotem do butelki i ponownie ją zakorkował. Umył szklanki i odłożył narzędzia ogrodnicze do szopy. I dopiero wtedy pojął, co się dzieje. Po kilku dniach niemocy twórczej, ciężkiej walce, by odnaleźć rozproszone kawałki nieskończonej powieści, ponownie dojrzał jej wątek, równie oczywisty jak przedtem, niczym błyszczącą monetę poniewierającą się na piaszczystej drodze.
Bez zastanowienia pobiegł ku maszynie do pisania.
– Po mojemu, mógłbyś je odtworzyć, gdybyś tylko się do tego przyłożył – oznajmił Joe, mierząc wzrokiem plątaninę różanych krzewów. – Sporo wody upłynęło od czasu, gdy je ostatni raz przycinano, niektóre pędy już zdziczały, ale jeżeli się postarasz, uda ci się je odrodzić.
Joe zawsze udawał obojętność wobec kwiatów. Zdecydowanie przekładał nad nie drzewa owocowe, zioła, jarzyny – wszystko to, co przynosiło plon, co można było przechowywać, suszyć, marynować, butelkować, przerabiać na musy i, oczywiście, na wino. Ale mimo to w jego ogrodzie, jakimś dziwnym trafem, zawsze były kwiaty. Jakby zasadzone od niechcenia: dalie, maki, lawenda, malwy. Pomiędzy ziemniakami pięły się róże, a wśród fasoli – pachnący groszek. Oczywiście, częściowo miał być to kamuflaż, a częściowo przynęta dla pszczół. Ale tak naprawdę sprowadzało się to do jednego: Joe w gruncie rzeczy kochał kwiaty i nawet niechętnie wyrywał kwitnące chwasty.
Jay nigdy nie dostrzegłby ogrodu różanego, gdyby nie wiedział, w którym miejscu szukać. Mur, po którym onegdaj pięły się róże, został częściowo wyburzony – pozostała po nim jedynie nieregularnie poszarpana ściana z cegieł długości mniej więcej piętnastu stóp. Aż do jej szczytu porastało gęste zielsko, wśród którego trudno było dojrzeć róże. Za pomocą sekatora Jay oczyścił z chwastów kilka różanych pędów i wówczas zobaczył pojedynczy, czerwony kwiat, niemal dotykający koroną gruntu.
– Stara róża – zauważył Joe, przyglądając się bliżej płatkom. – Najlepsza do przetworów. Powinieneś spróbować uwarzyć nieco dżemu z płatków róż. To prawdziwy delikates.
Jay znowu zabrał się do sekatora – zaczął odcinać wąsy chaszczy ciasno oplatające różane pędy. Teraz dojrzał więcej kwiatowych pąków, ścisłych i zielonych z braku dostępu słońca. Aromat wydobywający się z otwartego kwiatu był lekki i nieco ziemisty.
Potem przez pół nocy pisał nową powieść. Mireille dostarczyła mu dość materiału na następne dziesięć stron, które pięknie wkomponowały się w resztę tekstu, jakby Jay potrzebował jedynie tej pożywki, by pociągnąć dalej swą historię. Bez tego centralnego wątku jego książka byłaby jedynie luźnym zbiorem anegdot, natomiast postać i przeżycia Marise stanowiły czynnik wiążący je w spójną całość i czyniły z jego powieści gęstą, absorbującą prozę.
Gdyby tylko on sam wiedział, dokąd go ta opowieść zaprowadzi.
W Londynie zwykł był chodzić na siłownię, gdy musiał coś przemyśleć. Tutaj – zabierał się za pracę w ogrodzie. Pielęgnowanie roślin oczyszczało umysł. Jay świetnie pamiętał owe letnie miesiące na Pog Hill Lane, gdy pod uważnym okiem Joego obcinał i trymował to i owo, rozczyniał żywicę konieczną do szczepienia drzew, w wielkim moździerzu rozcierał zioła do napełnienia flanelowych woreczków. Teraz, tutaj, robił podobne rzeczy i czuł się wspaniale – zawiązywał na drzewach czerwone wstążeczki dla odstraszania ptaków i rozwieszał mocno pachnące, ziołowe saszetki dla obrony przed szkodnikami.
– Będą wymagać dokarmienia i w ogóle – stwierdził Joe, pochylając się nad różami. – Musisz nalać im na korzenie nieco tego różanego wina. Nic nie zrobi im lepiej. A zaraz potem trzeba zwalczyć te mszyce.
Rzeczywiście, róże zostały poważnie zaatakowane przez szkodniki – łodygi aż lepiły się od insektów. Jay uśmiechnął się szeroko.
– Może tego roku opryskam je po prostu czymś chemicznym – oznajmił.
– Ani się waż robić coś podobnego! – wykrzyknął Joe. – Paskudzenie wszystkiego chemią. Chyba nie po to tu przyjechałeś?
– A w takim razie po co?
Joe wydał z siebie dźwięk oburzenia.
– Tyś nie zdolny pojąć cokolwiek.
– Tym razem pojmuję wystarczająco wiele, by się już nie dać złapać na twoje sztuczki – odparował Jay. – Ty i te magiczne saszetki. Talizmany. Podróże po Oriencie. Nieźle mnie nabierałeś, co? Musiałeś aż pękać wtedy ze śmiechu.
Joe posłał mu surowe spojrzenie ponad wąskimi okularami do czytania.
– Nigdy nie pękałem ze śmiechu – odparł. – Gdybyś miał tylko na tyle rozumu, by spojrzeć dalej własnego nosa…
– Doprawdy? – Teraz już Jay zaczął popadać w iryta cję i szarpać z niepotrzebną zapalczywością za pędy jeżyn porastające wśród róż. – W takim razie dokąd wyjechałeś? I to bez słowa pożegnania? Czemu, gdy pojechałem do Pog Hill, musiałem zastać dom całkowicie opuszczony?
– Och, a więc znów do tego wracamy, hę?
Joe oparł się o jabłoń i zapalił playersa. Z radia leżącego w trawie rozległo się „I Feel Love” – numer jeden owego sierpnia.
– No, nie. Tylko nie to – rzucił gniewnie Jay.
Joe wzruszył ramionami. Radio zajęczało i umilkło.
– Gdybyś tylko zasiał owe „tubery”, tak jak powinieneś – westchnął Joe.
– Wówczas potrzebowałem czegoś więcej niż garści głupich nasion – burknął Jay.
– Z ciebie był zawsze ciężki przypadek – Joe precyzyjnie strzelił petem poza żywopłot. – Nie mogłem ci powiedzieć, że wyjeżdżam, bo wtenczas sam o tym jeszcze nie wiedziałem. Nagle poczułem, że znów muszę ruszyć w drogę, odetchnąć morską bryzą, zobaczyć przed oczami wijącą drogę. Poza tym zdawało mi się, że zostawiam cię dobrze zabezpieczonego. Mówiłem ci, gdybyś tylko wysiał one nasiona. Gdybyś wykazał nieco wiary.
Jay poczuł, że ma już dość. Odwrócił się i spojrzał Joemu w oczy. Jak na halucynację, Joe był zadziwiająco realny – nawet miał ziemię wżartą pod paznokciami. Z jakiegoś nieokreślonego powodu to tym bardziej rozjuszyło Jaya.
– Nigdy nie prosiłem, byś się tu zjawił! – Teraz już wrzeszczał. Czuł się tak, jakby miał znowu piętnaście lat i stał samotnie w piwnicy Joego wśród potrzaskanych słoików i butelek. – Nie chcę twojej pomocy! Po co tu w ogóle tu jesteś? Czemu w końcu nie zostawisz mnie w spokoju!
Joe spokojnie czekał, aż Jay się wykrzyczy.
– Skończyłeś? – spytał, gdy Jay zamilkł. – Skończyłeś, do pioruna?
Jay znowu zabrał się za krzewy róż i nie patrzył na starszego pana.
– Wynoś się, Joe – mruknął niemal niedosłyszalnie.
– Do pioruna, może to zrobię, i w ogóle – odparł ostro Joe. – Myślisz, że nie mam nic lepszego do roboty? Ciekawszych miejsc do odwiedzenia? Zdaje ci się, że wygrałem czas na jakiejś pioruńskiej loterii? – Mówił z silnym akcentem, jak zawsze w tych rzadkich przypadkach, gdy był zirytowany. Aż trudno go było zrozumieć. Jay odwrócił się do niego plecami.
– W porządku więc – w jego głosie zabrzmiała tak osta teczna nuta, że Jay najbardziej na świecie zapragnął na niego spojrzeć. Jednak tego nie zrobił. – Jak tam chcesz. To na razie.
Przez kilka następnych minut Jay zmuszał się do pracy przy krzewach róż. Za plecami nie słyszał nic poza ćwierkiem ptaków i poszumem ożywczej bryzy ponad polami. Joe zniknął. I tym razem Jay wcale nie miał pewności, że jeszcze kiedykolwiek go zobaczy.