To zabawne, jak uporczywie powracał do tej myśli. Była całkiem niedorzeczna, a jednocześnie tak podstępnie przekonująca. Ten opuszczony warzywnik, ten skrawek czerwonej flaneli, to uczucie, ta pewność, że tam naprawdę ktoś był wewnątrz domu…
We wnętrzu brezentowej torby na nowo rozpoczął się karnawał. Pogwizdy, śmiechy, dalekie fanfary. Entuzjastyczny powrót we własne progi. Nawet mnie się to udzieliło – mnie, pochodzącej z winnic oddalonych o setki kilometrów stąd, z Burgundii, gdzie światło jest jaśniejsze, a gleba bogatsza, hojniejsza. A jednak słyszałam wyraźnie dźwięki domowego ognia trzaskającego w piecu, odgłos otwieranych na oścież drzwi, zapach świeżo pieczonego chleba, czystych prześcieradeł i ciepłych, niemytych, swojskich ciał. Jay też to poczuł, ale sądził, że dociera to do niego z wnętrza domu; odruchowo, niemal bezmyślnie postąpił kolejny krok w stronę ciemniejącego budynku. Nikomu nie stanie się krzywda, jeśli jeszcze raz rzuci okiem, zadecydował. Tylko po to, by się upewnić.
18
Pog Hill, lato 1977
Nadszedł wrzesień. Jay powrócił do szkoły z poczuciem jakiejś nieodwołalności, z przekonaniem, że w Pog Hill zaszły poważne zmiany. Jeżeli jednak nawet tak było, Joe nie wspominał o tym ani słowa w swoich krótkich, rzadko wysyłanych listach. Na Boże Narodzenie przyszła od niego kartka – dwie linijki wypisane starannie dużym, okrągłym pismem niemal niepiśmiennej osoby – a potem kolejna na Wielkanoc. Semestry pełzły powolnie jak zwykle. Piętnaste urodziny Jaya minęły bez szczególnej fety – dostał kij do krykieta od ojca i Candide, a od matki bilety do teatru. Potem przyszły egzaminy; huczne imprezy w internacie; dzielenie się sekretami i łamanie solennych przysiąg; kilka gwałtownych bójek; przedstawienie szkolne – „Sen nocy letniej” – gdzie wszystkie postaci odgrywali chłopcy, jak w prawdziwym teatrze czasów Szekspira. Jay grał Puka, ku rozczarowaniu Chlebowego Barona. Ale przez ten cały czas myślał tylko o Joem i Pog Hill, tak że pod koniec letniego semestru był niespokojny, podirytowany, zniecierpliwiony. Na domiar złego, tego lata matka zdecydowała się towarzyszyć mu w Kirby Monckton przez parę tygodni, pozornie po to, by spędzić więcej czasu z synem, ale tak naprawdę dlatego, że chciała uciec przed mediami oblegającymi ją od czasu rozpadu ostatniego miłosnego związku.
Jayowi ani trochę nie uśmiechała się perspektywa zostania centralnym obiektem jej nagłych macierzyńskich uczuć, czego nie omieszkał powiedzieć wprost, wywołując wybuch złości i histerii w iście operowym stylu. W ten sposób popadł w niełaskę, jeszcze zanim wakacje rozpoczęły się na dobre.
Przyjechali do Kirby Monckton pod koniec czerwca, taksówką, w strugach deszczu. Przez całą drogę matka Jaya odgrywała „Mater Dolorosa”, natomiast on usiłował słuchać radia, w czasie gdy ona przechodziła od długich, egzaltowanych momentów ciszy do infantylnych zachwytów na widok dawno zapomnianych elementów krajobrazu.
– Jay, kochanie, spójrz tylko! Ten maleńki kościółek – czyż nie jest słodziutki?
Jay przypisywał to zachowanie faktowi, że tak często grywała w sitcomach, ale być może ona zawsze tak mówiła. Zgłośnił radio o ułamek tonu. The Eagles grali „Hotel California”. Matka posłała mu jedno z tych swoich spojrzeń zranionej łani i zacisnęła usta. Jay całkowicie ją zignorował.
Deszcz padał bez przerwy przez cały pierwszy tydzień wakacji. Jay siedział w domu, patrzył na lecące z nieba krople, słuchał radia i próbował wytłumaczyć sobie, że taka pogoda nie może trwać w nieskończoność. Niebo było białoszare i złowieszcze. Gdy się patrzyło na chmury, zdawało się, że z góry leci nie woda, lecz sadza. Dziadkowie wytrząsali się nad nim i nad matką: ją traktowali, jakby wciąż była małą dziewczynką, i do tego w kółko serwowali jej ulubione potrawy. W ten sposób przez pięć dni jedli jedynie szarlotkę, lody, smażoną rybę i małże. Szóstego dnia, nie zważając na pogodę, Jay wsiadł na rower i popedałował na Pog Hill Lane, ale drzwi domu Joego zastał zamknięte na głucho. Nikt też nie odpowiadał na stukanie. Jay zostawił rower przy tylnym ogrodzeniu i przeskoczył przez murek do ogrodu, w nadziei że będzie mógł zajrzeć do domu przez okno.
Tymczasem wszystkie okna zostały zabite deskami.
Ogarnęła go panika. Zaczął walić pięścią w jedno z opieczętowanych drewnem okien.
– Hej, Joe?! Joe?!!!
Żadnej odpowiedzi. Zaczął walić jeszcze mocniej, wciąż nawołując Joego. Do framugi był przybity skrawek czerwonej flaneli, ale wyglądał na stary, wypłowiały od słońca, deszczu i wiatru – pozbawiony mocy magiczny amulet minionego roku. Za domem wysokie chaszcze chwastów – cykuty, piołunu i wierzbówki – skrywały opuszczoną działkę.
Jay usiadł na murku, nie zważając na deszcz lepiący mu T-shirt do ciała, kapiący z włosów, zalewający oczy. Czuł się całkowicie odrętwiały. Jak Joe mógł tak po prostu zniknąć, zapytywał się głupawo w duchu. Czemu nic nie powiedział? Nie napisał choćby kilku słów? Jak mógł wyjechać bez niego?
– Nie frasuj się, chłopcze – usłyszał nagle za swoimi plecami. – Wcale nie jest tak źle, jak się zdaje.
Jay odwrócił się tak gwałtownie, że niemal zwalił się z murka. Jakieś pięć metrów od niego stał Joe, niemal niewidoczny za wysoką ścianą zielska. Na swoją czapkę nałożył jeszcze jaskrawożółtą zydwestkę. W ręku trzymał łopatę.
– Joe?!
Starszy pan wyszczerzył zęby w serdecznym uśmiechu.
– Ano. A co myślałeś?
Jay z radości nie mógł wykrztusić słowa.
– To moje ostateczne rozwiązanie – wyjaśnił Joe z bardzo zadowoloną z siebie miną. – Odcięli mi elektrykę, ale podłączyłem się, robiąc obejście licznika, więc wciąż mogę jej używać. Z tyłu wykopałem studnię, mam więc czym podlewać rośliny. Chodź za mną. Powiesz mi, co myślisz.
Joe – w typowy dla siebie sposób – zachowywał się tak, jakby Jay nigdy stąd nie wyjeżdżał, jakby widzieli się zaledwie wczoraj. Rozgarnął dzielące ich zielsko i kiwnął na chłopca, by podążył za nim. Za ścianą chwastów działka była w równie idealnym porządku co zawsze – z butelkami po lemoniadzie osłaniającymi malutkie roślinki, ze starymi oknami przerobionymi na inspekty i zużytymi oponami przygotowanymi do sadzenia ziemniaków. Z pewnej odległości wszystko to musiało się zdawać skumulowanymi przez lata rozmaitymi odpadami, ale wystarczyło podejść bliżej, a wyglądało tak samo jak dawniej, jak za dobrych czasów. Na nasypie kolejowym drzewka owocowe – niektóre osłonięte kawałkami plastiku – ociekały deszczem. Był to najwspanialszy kamuflaż, jaki Jay miał kiedykolwiek ujrzeć w swoim życiu.
– To niesamowite – wykrztusił w końcu. – Myślałem, że naprawdę stąd wyjechałeś.
Joe wyglądał na bardzo uradowanego.
– Nie ty jeden, chłopcze – rzucił tajemniczo. – Chodź, spójrz teraz w tamtą stronę.
Jay skierował wzrok na torowisko. Budka dróżnika, wykorzystywana przez Joego na cieplarnię – wciąż stała na swoim miejscu, chociaż wydawała się być w stanie całkowitego rozpadu; poprzez dziury w dachu wychylały się pędy winorośli i opadały na obłażące z farby ściany. Trakcję elektryczną zdemontowano i wykopano podkłady – zewsząd, z wyjątkiem pięćdziesięciometrowego pasa dzielącego dom Joego od budki, jakby przez przypadek przeoczono ten teren. Pomiędzy czerwonymi od rdzy szynami, kiełkowały chwasty.
– Z nadejściem nowego roku nikt już nie będzie pamiętać, że w Pog Hill onegdaj biegła kolej. Może zostawią nas wtedy w spokoju.
Jay powoli pokiwał głową, wciąż niezdolny do normalnej rozmowy z powodu zdumienia i potężnego uczucia ulgi.
– Może i tak.