– Ależ tak. Pewnie, że tak. – Jay potrząsnął głową, zdezorientowany. – Tylko że bez Joego magia już nie działa. Tak jak ostatnim razem na Pog Hill…
Ściany odpowiedziały mu gromkim śmiechem, od którego aż zadrgało powietrze. Z kominka zdawał się wypływać fantasmagoryczny aromat jabłek i dymu. Nocne niebo się zaiskrzyło.
„Włóż rękę do gniada os dostatecznie dużą ilość razy, a na pewno cię pożądlą”, zabrzmiał ponownie głos Joego. „Żadna magia tego nie powstrzyma. Bo nawet magia nie działa wbrew naturze. Magii trzeba niekiedy dopomóc, chłopcze. Dać jej coś, z czego mogłaby czerpać. Dać jej szansę, by mogła zadziałać. Trzeba jej stworzyć odpowiednie warunki”.
– Ale przecież miałem talizman. Wierzyłem…
„Nigdy żeś nie potrzebował żadnego talizmanu”, odpowiedział mu głos. „Zawsze mogłeś pomóc sobie sam. Trzeba ci było stanąć do walki. Ale nie. Ty tylko zawsze uciekałeś. Czy tak ma wyglądać wiara? Po mojemu to czysta głupota. Więc nie wstawiaj mi tu tych głodnych kawałków, o tym, że w coś wierzyłeś”.
Jay zastanowił się chwilę nad tym, co usłyszał.
„Masz wszystko, czego ci teraz trzeba”, zabrzmiał ponownie głos radosnym tonem. „To drzemie w tobie, chłopcze. Zawsze tam drzemało. Nie potrzeba ci domowego trunku jakiegoś starego postrzeleńca. Wszystkiego możesz dokonać sam”.
– Ale przecież nie mogę…
„Nie istnieje coś takiego jak»nie mogę«. Takie pioruńskie słowo po prostu nie istnieje”.
I w tym momencie głosy nagle umilkły, a Jay poczuł, że nagle w głowie wszystko mu się rozjaśnia. Teraz już wiedział na pewno, co musi zrobić.
Sześć godzin, powiedział sobie. A więc nie ma czasu do stracenia.
Nikt nie widział, jak wychodził z domu. Nikt go nie obserwował. Ale nawet gdyby tak było, nikt nie zastanawiałby się, co robi na dworze o tej porze, nikt nie uznałby tego za coś niezwykłego. Żadnego zdziwienia nie wzbudziłby też kosz wypełniony roślinami. Szerokolistne sadzonki, które tam poupychał mogły być prezentem dla kogoś, komu podupadał ogród. A nawet fakt, że Jay mamrotał coś do siebie pod nosem, jakieś słowa pobrzmiewające łaciną, też by nikogo nie zaskoczył. Był przecież Anglikiem, a to oznaczało, że musiał być nieco stuknięty. Un peu fada, monsieur Jay.
Okazało się, że rytuał ochrony granic terytorium, który swego czasu odprawiał razem z Joem, doskonale utkwił mu w pamięci. Co prawda nie miał czasu, by przygotować kadzidła czy świeże ziołowe saszetki, ale uznał, że w owej chwili nie miało to doprawdy większego znaczenia. Teraz już nawet on wyczuwał w powietrzu obecność „Specjałów”, słyszał ich szepty, jarmarczny śmiech. Z inspektu powyjmował delikatnie sadzonki „tuber” i zaczął pakować do kosza. Wziął ich tak dużo, jak tylko zdołał unieść, a do tego zabrał jeszcze łopatkę i małe grabki. Sadził roślinki w pewnych odstępach wzdłuż całej szosy prowadzącej do wioski. Kilka z nich umieścił na skrzyżowaniu z drogą do Tuluzy, dwie przy przystanku autobusowym, dwie kolejne przy ścieżce do Les Marauds. Mgła – owa szczególna mgła, tak typowa dla Lansquenet, tocząca się leniwie od strony bagnisk ku winnicom – płynęła nad nim niczym jasny żagiel wyzłacany wczesnym słońcem. Jay Mackintosh spieszył się z obchodzeniem swojego terenu, w zasadzie robił to niemal biegiem, i zatrzymywał się tylko, by zasadzić flancę gatunku tuberosa rosifea na każdym rozwidleniu dróg, przy każdej bramie, każdym znaku. Odwracał drogowskazy lub zasłaniał je roślinnością, a ilekroć dał radę – wyrywał z ziemi i odrzucał daleko. Zniszczył powitalną tablicę ustawioną przez Georges’a i Luciena. Gdy przebiegł całą trasę, nie ostał się ani jeden znak informujący o istnieniu Lansquenet sous Tannes. Obejście czternastomilowej granicy terytorium zabrało mu niemal cztery godziny – okrążył wioskę, zatoczył pętlę przy drodze do Tuluzy, a potem wrócił przez Les Marauds. Gdy skończył, był zupełnie wyczerpany. W głowie mu huczało, a nogi drżały, jakby stał na szczudłach. Ale dopełnił dzieła. Zrobił, co należało. Pomyślał z triumfem, że tak jak Joe zdołał zamaskować Pog Hill Lane, tak on zdołał zakamuflować istnienie wioski o nazwie Lansquenet sous Tannes.
Kiedy wrócił do domu, Marise i Rosy już nie było. Niebo zaczęło się przejaśniać. Mgła ustępowała.
63
Kerry zjawiła się o jedenastej. Wyglądała świeżo i elegancko w białej bluzce i szarej spódnicy, z kosztowną aktówką w dłoni. Jay czekał na jej przyjście.
– Dzień dobry, Jay.
– Więc wróciłaś.
Rzuciła wzrokiem na pokój ponad jego ramieniem, rejestrując pozostawione na stole kieliszki i puste butelki.
– Wiem, powinniśmy byli zacząć dużo wcześniej, ale – czy dasz wiarę? – zabłądziliśmy w tej mgle. Snuła się tak gęstymi warstwami, jak biały dym na koncertach heavymetalowych. – Wybuchnęła śmiechem. – Możesz wyobrazić sobie coś podobnego? W ten sposób już zmarnowaliśmy połowę dnia. A wcale nie dysponujemy imponującym budżetem. Do tego wciąż czekamy na operatorów kamer. Okazało się, że skręcili nie tam, gdzie trzeba, i wylądowali w połowie drogi do Agen. Ach te tutejsze szosy. Jak dobrze, że ja je już wcześniej poznałam.
Jay wbił wzrok w jej postać. A więc nie zadziałało, pomyślał ponuro. Mimo wszystkich wysiłków, mimo jego niezachwianej wiary.
– Rozumiem więc, że nie zamierzasz zrezygnować ze swego pomysłu?
– Oczywiście, że nie – odparła Kerry zniecierpliwio nym głosem. – To dla mnie zbyt duża szansa, bym ją przepuściła. – Przez chwilę pilnie wbijała wzrok w swoje paznokcie. – Jesteś tu szalenie popularny, jesteś osobistością. A gdy ukaże się twoja książka, pokażę światu, skąd czerpałeś do niej natchnienie. – Rozciągnęła usta w radosnym uśmiechu. – To taka cudowna powieść. Wywoła prawdziwą furorę. Jest nawet lepsza od „Ziemniaczanego Joe”.
Jay kiwnął głową. Kerry miała rację. Pog Hill i Lansquenet – dwie strony tego samego, zmatowiałego medalu. I każde z tych miejsc – chociaż na inny sposób – złożone w ofierze na ołtarzu pisarskiej kariery Jaya Mackintosha. Po publikacji powieści, ta wieś już nigdy nie będzie tym, czym jest teraz. On, oczywiście, się stąd wyprowadzi. Wszyscy inni – Narcisse, Josephine, Briancon, Guillaume, Arnauld, Roux, Poitou, Rosa, a nawet Marise – zostaną zredukowani do słów wydrukowanych na kartce papieru, strumienia potoczystej narracji, którą chłonie się przez kilka minut, by zaraz o niej zapomnieć. A gdy on się już stąd wyprowadzi, pojawią się przedsiębiorcy budowlani ze swoimi planami i maszynami do wyburzania domów, zmieniający całą strukturę, modernizujący wszystko wokół…
– Zupełnie nie rozumiem, czemu masz tak ponurą minę – rzuciła Kerry. – Ostatecznie podpisałeś kontrakt z Worldwide opiewający na bardzo hojną kwotę. W zasadzie nawet więcej niż hojną. A może to, co mówię, jest wulgarne?
– Ależ skąd.
Niespodziewanie zaczęło go ogarniać bardzo szczególne uczucie – nadzwyczajnego spokoju, niemal upojenia. Miał wrażenie, że w głowie coś mu musuje. Fermentujące powietrze syczało i bulgotało wokół.
– Musi im na tobie wyjątkowo zależeć – zauważyła Kerry.
– Taak – odparł Jay powolnym głosem. – Chyba rzeczywiście musi.
„Włóż rękę do gniada os dostatecznie dużą ilość razy, a na pewno cię pożądlą”, tak powiedział Joe. „Żadna magia tego nie powstrzyma. Magii trzeba niekiedy dopomóc, chłopcze. Dać jej coś, z czego mogłaby czerpać… odpowiednie warunki”.
Oczywiście, pomyślał sennie. Przecież to takie proste. Takie… nadzwyczaj proste.
Zaśmiał się głośno. Nagle poczuł, jak rozjaśnia mu się umysł. Jednocześnie doleciał go niespodziewanie zapach dymu i bagiennej wody, a także słodki, zmysłowy aromat dojrzałych jeżyn. Powietrze jakby wypełniła mgiełka szampana z dzikiego bzu. Jay zrozumiał nagle, że Joe jest nadal tuż przy nim, że tak naprawdę nigdy go nie opuścił. Nawet wtedy, w 1977 roku. Nigdy go nie zostawił samego. Teraz Jay niemal widział go stojącego tuż przy drzwiach – w górniczym kasku na głowie i ciężkich butach – uśmiechającego się szeroko, tak jak zawsze gdy coś sprawiało mu wyjątkową przyjemność. Jay wiedział, że to jego wyobraźnia, ale nie miał też wątpliwości, że to również rzeczywistość. Ostatecznie niekiedy wytwory wyobraźni i świat realny to jedno i to samo.