– Już i tak ciężko było do tej pory zarobić na zbiorach tyle, by mieć jeszcze na prowadzenie gospodarki w następnym roku – wyjaśniał Narcisse. – A w przypadku nieurodzaju trzeba sadzić na kredyt. I do tego dzierżawa gruntu staje się coraz mniej opłacalna! – Wlał ostrożnie porcję armaniaku do resztki kawy, po czym wychylił wszystko jednym haustem. – Na słonecznikach czy kukurydzy nikt już teraz nie zarobi – oznajmił. – Nawet produkcja kwiatów i sadzonek nie przynosi dzisiaj takiego dochodu jak onegdaj. Potrzeba nam jakiejś nowej uprawy.
– Posadźmy ryż – rzucił Roux.
Tymczasem Clairmont, pomimo nie najlepszych interesów tego lata, był o wiele mniej przygnębiony niż reszta mieszkańców wioski. Jakiś czas temu udał się na kilka dni na północ wraz z Lucienem Merle’em i powrócił pełen entuzjazmu oraz nowych planów rozwoju Lansquenet. W końcu wyszło na jaw, że razem opracowali jakiś wyjątkowy sposób promocji Lansquenet w regionie Agen, chociaż w kwestii szczegółów obaj pozostawali wyjątkowo tajemniczy. Również Caro zdawała się rozświergotana i zadowolona z siebie. Wpadła do Jaya na farmę dwukrotnie, „po drodze”, jak stwierdziła – mimo że jego grunty leżały wiele mil od szlaków jej normalnego urzędowania – i, oczywiście, została na kawę. Przyniosła wiele plotek, zachwyciła się sposobem odnowienia domu, wykazała nadzwyczajną ciekawość postępami prac nad książką, po czym dała Jayowi do zrozumienia, że jej wpływy w lokalnych kołach literackich niechybnie zapewnią jego powieści wielki sukces.
– Powinieneś postarać się o nawiązanie korzystnych kontaktów we Francji – stwierdziła, popisując się tym sa mym szczególną naiwnością. – Wiesz, Toinette Merle ma mnóstwo znajomości wśród ludzi mediów. Być może mo głaby ci załatwić wywiad w lokalnej prasie?
Jay wyjaśnił cierpliwie, z trudem powstrzymując się od śmiechu, że jednym z głównych powodów jego wyprowadzki do Lansquenet była chęć uniknięcia kontaktów z mediami.
Caro uśmiechnęła się głupawo, po czym napomknęła coś o artystycznym temperamencie.
– Uważam jednak, że powinieneś to rozważyć – nalega ła. – Jestem pewna, że obecność słynnego pisarza bardzo pomogłaby w promocji naszej wioski.
Jay prawie jej nie słuchał. Kończył już książkę, na którą podpisał kontrakt z Worldwide – wielkim międzynarodowym domem wydawniczym – i sam wyznaczył sobie termin jej oddania na październik. Poza tym pracował usilnie nad ulepszeniem starych kanałów drenażowych na swoich gruntach, wykorzystując betonowe rury dostarczone przez Georges’a. W jednym miejscu zaczął też przeciekać dach, ale Roux zaoferował się, że pomoże Jayowi to nareperować. W ten sposób był co dzień zbyt zajęty, by poświęcać jakiekolwiek myśli Caro i jej planom.
Pewnie właśnie dlatego tak bardzo zaskoczył go ten artykuł w gazecie. W ogóle nic by o nim nie wiedział, gdyby Popotte nie zauważyła go w lokalnym dzienniku z Agen i nie wycięła, by mógł przeczytać. Popotte okazała wzruszające zadowolenie, jednak Jay poczuł się bardzo nieswojo. Był to pierwszy znak, że ludzie znają miejsce jego pobytu. Jay nie potrafił sobie przypomnieć, co dokładnie napisano w tym artykule – pamiętał, że znalazło się tam wiele nonsensów na temat jego wcześniejszej, błyskotliwej kariery oraz nieco rozwodzenia nad tym, jak umknął z Londynu, by odnaleźć się na nowo w Lansquenet. Większość tekstu opierała się zresztą na pochodzących z niewiadomych źródeł frazesach i mętnych spekulacjach. Znacznie gorsze było to, że artykułowi towarzyszyło zdjęcie zrobione w Cafe des Marauds czternastego lipca, ukazujące Jaya, Georges’a, Roux, Briancona i Josephine siedzących przy barze z kuflami małego jasnego w rękach. Jay miał na sobie czarny T-shirt i szorty z madrasu, a Geroges palił gauloise’a. Jay nie pamiętał, kto zrobił owo zdjęcie. Mógł być to każdy. Podpis pod fotografią głosił: „Jay Mackintosh wraz z przyjaciółmi w Cafe des Marauds, Lansquenet sous Tannes”.
– Cóż, chłopcze, żadną miarą nie udałoby ci się utrzymać tego w tajemnicy na zawsze – spostrzegł filozoficznie Joe, gdy Jay mu o tym opowiedział. – Wcześniej czy później i tak wszystko musiało wyjść na jaw.
Jay siedział wówczas przy maszynie, z butelką wina z jednej i filiżanką kawy z drugiej strony. Joe miał na sobie T-shirt z napisem: „Elvis żyje, ma się świetnie i mieszka w Sheffield”. Nie umknęło uwagi Jaya, że coraz częściej kontur Joego lekko się rozmywał, jak na prześwietlonej fotografii.
– Nie rozumiem czemu – nachmurzył się. – Ostatecznie, jeżeli mam ochotę mieszkać właśnie tutaj, to wyłącznie moja sprawa, nie?
Joe potrząsnął głową.
– Tak. To być może. Ale w ten sposób nie uda ci się ciągnąć w nieskończoność, hę? Musisz uporządkować papiery. Załatwić różne dokumenty. Zająć się praktyczną stroną życia. Tysiączkami i w ogóle. Już wkrótce będziesz zmuszony się do tego zabrać.
To prawda. Cztery miesiące w Lansquenet poważnie nadszarpnęły jego oszczędności. Remont domu, meble, narzędzia, wydatki związane z ogrodem, codziennym życiem, reperacją drenażu plus, oczywiście, zakup samej posiadłości – pochłonęły nadspodziewaną ilość pieniędzy.
– Już wkrótce będę miał przypływ gotówki – odparł Jay. – Lada dzień podpiszę kontrakt na książkę.
Rzucił od niechcenia oferowaną mu sumę, pewien, że Joe zastygnie w trwożnym podziwie. On jednak tylko wzruszył ramionami.
– Tak. No cóż, po mojemu lepszy funciak w garści niż suty czek w drodze – oznajmił kwaśno. – Chciałem jedynie przypilnować, byś wszystko należycie sobie poukładał. Upewnić się, że nie zginiesz w życiu.
„Zanim odejdę”. Joe nie musiał mówić tych słów. Zawisły między nimi równie ciężko, jakby zostały wypowiedziane na głos.
53
Deszcz lał nieprzerwanie. O dziwo jednak, cały czas utrzymywała się wysoka temperatura, wiatr zaś był gorący i nie przynoszący orzeźwienia. Nocami często szalały burze – smukłe błyskawice tańczyły nad horyzontem, rozbłyskając złowieszczo czerwonymi ognistymi zygzakami. W Montauban piorun trafił w kościół i doszczętnie go spalił. Od czasu incydentu z osami Jay przezornie trzymał się z dala od rzeki: Tym bardziej że teraz, jak poinformowała go Marise, było to naprawdę niebezpieczne: kawały brzegów, ostro podmyte przez rwący prąd, często osuwały się niespodziewanie w główny nurt. Można było wpaść i utonąć. Ostatecznie wypadki się zdarzają.
W rozmowach z Jayem Marise nigdy nie opowiadała o Tonym, a zagadnięta – umykała z tematu. O Rosie też wspominała jedynie przelotnie. Jay zaczął sądzić, że jego podejrzenia zrodzone owego dnia u Marise nie miały żadnego uzasadnienia. Zapewne majaczył z bólu. Uległ złudzeniu wywołanemu jadem owadów. Bo niby czemu Marise miałaby go oszukiwać? Dlaczego miałaby go oszukiwać Rosa?
Marise była ostatnio bardzo zajęta. Ulewy zniszczyły kukurydzę, wciskając mokrymi paluchami zgniliznę do wnętrza kolb. Słoneczniki, ociekające i ciężkie od wody, chyliły się nisko lub łamały. Ale najgorzej miała się winorośl. Trzynastego września Tannes w końcu wystąpiła z brzegów i zalała winnicę. Górna część pola ucierpiała mniej z powodu spadzistości stoku, jednak dolne rejony przykryła woda na ponad trzydzieści centymetrów. Inni farmerzy także doznali strat, jednak Marise powódź dotknęła najboleśniej, jej grunty bowiem leżały najbliżej bagniska. Dom otaczały stojące jeziorka wody. Dwie kozy utonęły w nurtach wylewającej rzeki. Marise zamknęła pozostałe zwierzęta w stodole, ale zgromadzona tam pasza była mokra i niedobra, a do tego zaczął przeciekać dach i wilgoć wdzierała się już wszędzie.
Ale nikomu nie powiedziała o swoim trudnym położeniu. Taki już miała zwyczaj, to była kwestia dumy. I nawet Jay, choć widział, co się dzieje, nie miał pojęcia o prawdziwych rozmiarach szkód. Dom leżał w kotlinie, poniżej winnicy. Teraz wody rzeki otaczały go niczym wyspę. Kuchnia została zalana. Marise wymiatała wodę szczotką z kamiennych płyt, ale i tak za chwilę fala powracała. W piwnicy woda stała po kolana. Trzeba było przenieść dębowe beczki – jedną po drugiej – w bezpieczne miejsce. Generator elektryczności, umieszczony w jednej z szop, przestał działać – wilgoć wywołała spięcie. A tymczasem deszcz nie przestawał padać. W końcu Marise skontaktowała się z zakładem budowlanym z Agen. Za pięćdziesiąt tysięcy franków zamówiła rury drenażowe i poprosiła, by dostarczono je jak najszybciej. Miała zamiar wykorzystać istniejący, niesprawny system odwadniający do zainstalowania nowego, by odprowadzać wodę spod domu ku bagnisku, skąd już swobodnie spływałaby do rzeki. Dom zamierzała ochronić dodatkowo ziemnym wałem – niczym groblą. Było to jednak trudne zadanie. Majster budowlany, z którym się skontaktowała, nie mógł wysłać do niej żadnych robotników aż do listopada z powodu jakichś pilnych prac w Le Pinot, a ona nie zamierzała ubiegać się o pomoc Clairmonta. Nawet gdyby o nią poprosiła, on pewnie i tak by odmówił. Poza tym nie chciała go widzieć na swojej ziemi. Gdyby się do niego zwróciła, to tak, jakby się przyznała do porażki. Zaczęła więc prace sama – kopała kanały w oczekiwaniu na zamówione rury. Ta żmudna praca przypominała drążenie okopów. Marise powiedziała sobie, że rzeczywiście prowadzi wojnę – z deszczem, z twardą ziemią, z ludźmi. Ta myśl dodawała jej nieco ducha. Miała w sobie coś romantycznego.