Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Ton jego głosu zaskoczył ich oboje. Przez moment zabrzmiał wręcz brutalnie.

– A to co, do jasnej cholery, ma znaczyć? – spytała niskim, groźnym głosem.

– Że mnie w ogóle nie słuchasz. Obawiam się, że tak naprawdę nigdy nie słuchałaś tego, co do ciebie mówię. – Urwał na moment. – Zawsze powtarzasz mi, że wreszcie powinienem dorosnąć, podejmować własne decyzje, usamodzielnić się. Ale w rzeczywistości cieszysz się, że jestem permanentnym lokatorem w twoim domu, że we wszystkim czuję się od ciebie zależny. Nie mam niczego, co należy do mnie. Kontakty, przyjaciele – są twoi, nie moi. Ty nawet wybierasz dla mnie ubrania. A tymczasem ja mam pieniądze, Kerry, mam swoje książki, nie jestem nieszczęśnikiem zmuszonym do głodowania na poddaszu. Ton Kerry, gdy po chwili się odezwała, był rozbawiony, nawet nieco pobłażliwy.

– A więc to w tym rzecz? Zamierzasz ogłosić drobną deklarację niepodległości? – Jej pocałunek musnął jego policzek. – W porządku. Nie masz ochoty na to przyjęcie. Nigdy nie miałeś. Przepraszam, że nie zauważyłam tego rano. OK? – Położyła mu rękę na ramieniu i rozpłynęła się w uśmiechu. Patentowanym uśmiechu Kerry O’Neill.

– Proszę, posłuchaj. Posłuchaj mnie chociaż raz.

Czy dlatego Joe zachował się tak, a nie inaczej, zastanawiał się w tym momencie. Bo o wiele łatwiej odejść bez jednego słowa, zniknąć bez wzajemnych oskarżeń, bez łez, okrzyków niedowierzania. Uciec od poczucia winy. Jay jednak nie potrafił tak postąpić wobec Kerry. Ona co prawda już go nie kochała, wiedział to. Być może zresztą nigdy go nie kochała. Mimo to nie potrafił jej tego zrobić. Zapewne dlatego, że wiedział, jak by się potem czuła.

– Spróbuj mnie zrozumieć. To miejsce… – jednym szerokim gestem objął klub, oświetloną jaskrawymi neonami ulicę, pochmurne, ciemne niebo, cały Londyn: ciężko dyszący, ciemny, wiejący grozą. – Ja już nie należę do tego miejsca. Nie mogę myśleć, gdy tu jestem. Cały czas nic nie robię, tylko czekam, by coś się wydarzyło, by objawił mi się jakiś szczególny znak…

– Och, na rany Chrystusa, dorośnij wreszcie! – Nagle Kerry wpadła w furię, skrzecząc tonem wściekłego ptaszyska. – Czy to ma być wymówka? Jakiś idiotyczny angst? Gdybyś mniej czasu poświęcał na ckliwe wspominanie tego starego sukinsyna, a w zamian wreszcie rozejrzał się wokół, gdybyś tylko przyjął odpowiedzialność za własne życie i przestał wyczekiwać na specjalne znaki, niezwykłe omeny…

– Przecież ja właśnie to robię – przerwał jej w pół zdania. – Właśnie biorę odpowiedzialność za własne życie. Robię to, co zawsze kazałaś mi robić.

– Ależ ja nigdy nie miałam na myśli jakiejś bezsensownej ucieczki do Francji! – Teraz w jej głosie pobrzmiewała już panika. – Nie wolno ci postępować w taki sposób! Ostatecznie jesteś mi coś winien! Dwóch minut nie przetrwałbyś beze mnie. Zawsze przedstawiałam cię odpowiednim ludziom, wykorzystywałam dla ciebie swoje kontakty. Beze mnie byłeś niczym, objawieniem jednej książki, pieprzonym uzurpatorem…

Przez chwilę Jay przyglądał się jej beznamiętnie. To dziwne, pomyślał chłodno, jak szybko łagodna łania może się przemienić w zjadliwą wiedźmę. Czerwone usta Kerry były teraz cienką krechą, wykrzywioną straszną złością. Jej oczy zmieniły się w dwie wąskie szparki. Wściekłość, dobrze znana, przynosząca wyzwolenie, otuliła go nagle niczym miękki płaszcz. Wybuchnął głośnym śmiechem.

– Podaruj sobie te bzdury – oznajmił stanowczym głosem. – To był zawsze układ przynoszący obopólne korzyści. Przecież uwielbiałaś szafować moim nazwiskiem na wszelkich możliwych przyjęciach, prawda? Byłem atrakcyjnym dodatkiem do twojego stroju. Pokazywanie się ze mną dobrze wpływało na twój wizerunek. To jak z tymi ludźmi czytającymi poezję w metrze. Wszyscy widzieli cię razem ze mną i automatycznie zakładali, że jesteś prawdziwą intelektualistką, a nie panienką usiłująca wcisnąć się za wszelką cenę do telewizji, niezdolną do choćby jednej własnej, oryginalnej myśli.

Wpiła w niego wzrok – kompletnie zaskoczona i doprowadzona do wściekłości. Teraz miała oczy szeroko rozwarte.

– Co takiego?!

– Żegnaj. – Odwrócił się, by odejść.

– Jay! – Rzuciła się w jego stronę, waląc z całej siły otwartą dłonią w brezentową torbę. Wewnątrz butelki zaszeptały, po czym parsknęły gniewnie.

– Jak śmiesz odwracać się do mnie plecami? – wysyczała z wściekłością Kerry. – Swego czasu bez skrupułów wykorzystywałeś moje kontakty, gdy tak ci było wygodnie. Jak masz czelność odwracać się teraz ode mnie i oznajmiać, że odchodzisz, nie udzielając mi żadnego sensownego wyjaśnienia? Jeżeli potrzebujesz psychicznej przestrzeni – powiedz to. A potem pojedź do tego swojego francuskiego chateau, jeżeli tego rzeczywiście potrzebujesz, ponapawaj się inną atmosferą, jeżeli to miałoby jakoś ci pomóc.

Nagle spojrzała na niego roziskrzonym wzrokiem.

– Czy właśnie o to chodzi? O kolejną książkę? – Jej głos był głosem wygłodniałego wampira, jej gniew prze obraził się nagle w żywe podniecenie. – Jeżeli w tym rzecz, musisz mi to powiedzieć, Jay. Przynajmniej tyle jesteś mi winien. Po tych wszystkich latach…

Jay spojrzał na nią. Jakże prosto byłoby teraz powiedzieć „tak”. Dać jej coś, co mogłaby zrozumieć. Usprawiedliwić, wybaczyć.

– Nie wiem – odparł w końcu. – Ale nie sądzę.

W tym momencie pojawiła się taksówka i Jay zatrzymał ją machnięciem ręki. Wrzucił bagaże na tylne siedzenie, po czym sam wskoczył do środka. Kerry wydała okrzyk frustracji i trzasnęła dłonią w szybę samochodu, jakby to była jego twarz.

– W porządku! A więc uciekaj! Ukryj się przed ludźmi! Jesteś taki sam jak ten staruch – zwyczajny nieudacznik i życiowy tchórz! To jedyne na co cię stać! Jay! Jaaay!

Gdy taksówka gładko ruszyła spod krawężnika, Jay uśmiechnął się szeroko i oparł o brezentową torbę. Z jej wnętrza wydobyły się ciche, pobrzękliwe dźwięki aprobaty, które towarzyszyły mu już przez całą drogę na lotnisko.

12

Pog Hill, lato 1975

W miarę upływu letnich dni, Jay coraz częściej zjawiał się na Pog Hill Lane. Joe witał go z zadowoleniem, ale kiedy chłopiec nie przychodził, nigdy nie komentował tego faktu. Jay wiele czasu spędzał więc także na sekretnych zabawach nad kanałem lub w pobliżu linii kolejowej, obserwując uważnie swoje niepewne terytorium, zawsze czujnie wypatrując, czy nie nadchodzi Zeth ze swoimi przyjaciółmi. Jego skrytka nad śluzą nie była już bezpieczna, Jay zabrał więc stamtąd puszkę ze skarbami i zaczął się rozglądać za pewniejszym schowkiem. W końcu zdecydował się na wrak samochodu tkwiący na wysypisku – przylepił puszkę mocną taśmą do spodu przerdzewiałego baku. Jay bardzo polubił to stare auto. Ukryty przed ciekawskimi oczami za grubą zasłoną zieleni, godzinami urzędował rozłożony w jego wnętrzu na jedynym pozostałym siedzeniu, chłonąc zapach starej, zbutwiałej skóry. Raz czy dwa usłyszał w pobliżu głosy Zetha i jego koleżków, jednak gdy kucał w niskim kadłubie samochodu – ściskając kurczowo w dłoni amulet od Joego – nie sposób było go dojrzeć, o ile nie przeprowadziło się bliskiej i starannej lustracji okolic wraku. Jay patrzył więc i słuchał, zachwycony, że może bezkarnie szpiegować wrogów. W takich chwilach niezachwianie wierzył w moc swojego amuletu.

Kiedy lato nieubłaganie zaczęło się zbliżać ku końcowi, Jay ze zdumieniem odkrył, że zdążył bardzo polubić Kirby Monckton. Pomimo swojej początkowej niechęci, znalazł tu coś, czego nie doświadczył w żadnym innym miejscu. Lipiec i sierpień przepływały powoli, niczym potężne białe szkunery. Jay zaś wpadał na Pog Hill Lane niemal co dzień. Niekiedy przebywał sam na sam z Joem, jednak aż nazbyt często pojawiali się w domu starszego pana rozmaici goście – sąsiedzi i przyjaciele – bo Joe zdawał się nie mieć rodziny. Jay był zazdrosny o czas, który spędzał razem z Joem, bardzo niechętnie dzielił się nim z innymi ludźmi, natomiast Joe zawsze serdecznie witał wszystkich przychodzących, rozdawał im skrzynki owoców, pęczki marchwi czy pokaźne worki ziemniaków. Komuś dawał butelkę wina z jeżyn, a komuś innemu przepis na proszek do czyszczenia zębów. Był specjalistą od napojów miłosnych, herbatek ziołowych, cudownych saszetek. Goście przychodzili do niego, otwarcie po warzywa i owoce, ale często przesiadywali, szepcząc mu coś do ucha, a potem wychodzili z maleńkimi paczuszkami, owiniętymi w bibułę bądź skrawkami flaneli, wciśniętymi w dłoń lub w kieszeń.

14
{"b":"122921","o":1}