Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Stuknął swoją szklanką o szklankę Jaya po czym mrugnął porozumiewawczo.

– Sante!

44

Zabawne, jak szybko do niego wróciła cała ogrodnicza wiedza sprzed wielu lat. Minęły już cztery tygodnie od ostatniej wizyty Joego, jednak Jay wciąż miał wrażenie, że starszy pan może się pojawić lada moment. W warzywniku i na rogach domu pozawieszał czerwone, flanelowe saszetki. Podobnie ustroił drzewa rosnące na obrzeżach jego posiadłości, chociaż często te szczególne amulety zrywał z nich wiatr. Margerytki, wyhodowane z nasion w sprokurowanej domowym sposobem szklarni, zaczynały rozwijać swoje barwne płatki wśród ziemniaków Narcisse’a.

Poitou upiekł dla Jaya specjalny bochenek couronne w podziękowaniu za antyreumatyczny talizman z ziołami, który, jak twierdził, pomógł mu jak nic innego w życiu. Oczywiście Jay dobrze wiedział, że piekarz i tak zawsze by coś podobnego powiedział.

Niewątpliwie jednak teraz w ogrodzie Jaya rosła najwspanialsza kolekcja ziół w całej okolicy. Lawenda jeszcze była zielona, ale już o wiele bardziej aromatyczna, niż kiedykolwiek zdarzało się to lawendzie Joego. Poza tym hodował piękny tymianek, miętę, melisę, rozmaryn oraz wielkie ilości bazylii. Obdarował całym koszem ziół Popotte, gdy przyjechała z pocztą oraz Rodolphe’a. Joe często rozdawał znajomym drobne talizmany – nazywał je talizmanami życzliwości – i Jay zacząłpostępować w taki sam sposób: dawał ludziom maleńkie wiązki lawendy, mięty czy szałwi, przewiązane sznureczkami różnego koloru – czerwonym dla ochrony od złego, białym na szczęście, niebieskim na poprawę zdrowia. Śmieszne, jak doskonale sobie to wszystko nagle przypomniał. Mieszkańcy wioski uznali, że to kolejny angielski zwyczaj – tak zresztą kwitowali wszelkie jego ekscentryczności. Niektórzy zaczęli nosić te małe, ziołowe bukieciki przyszpilone do kurtek i płaszczy – chociaż nadszedł już maj, dla miejscowych wciąż było za zimno, by wdziać letnie ubrania, gdy tymczasem Jay już od dawna paradował w szortach i T-shirtach.

Ku własnemu zdziwieniu odkrył, że zwrócenie się ku zwyczajom Joego przynosiło mu ukojenie. Gdy był jeszcze chłopcem, rytuały ochronne Joego, jego kadzidełka, zaklęcia wypowiadane w kuchennej łacinie i rozrzucanie ziół aż zbyt często działały mu na nerwy. Uważał je za żenujące – niczym nadto gorliwe odśpiewywanie hymnu na szkolnym apelu. Dla jego nastoletniej duszy to, co Joe nazywał magią dnia powszedniego, było jednak zbyt powszednie i zbyt naturalne – jak gotowanie czy praca w ogródku – odarte ze wszelkiego mistycyzmu. Mimo że Joe podchodził do swoich działań poważnie, tkwiła w nich jakaś radosna praktyczność, wzbudzająca w romantycznej duszy Jaya bunt. On zdecydowanie wolałby śmiertelne zaklęcia, ciemne szaty i obrzędy o północy. W coś takiego mógłby z łatwością wierzyć. Dla niego, wychowanego na komiksach i kiepskiej, sensacyjnej literaturze, rytuały przywodzące na myśl czarną magię miałyby prawdziwy sens. Teraz, kiedy już było na wszystko za późno, Jay odkrył, że praca na ziemi przynosi mu spokój ducha. Magia dnia powszedniego, jak to nazywał Joe. Alchemia dla laików. Dopiero tutaj zrozumiał, co starszy pan przez to rozumiał. A mimo to Joe wciąż nie chciał się zjawić. Jay przygotował grunt na jego powrót niczym dobrze wygrabioną grządkę. Sadził i pielił zgodnie z fazami księżyca, tak jakby to robił sam Joe. Próbował wykazać się wiarą.

W końcu zaczął sobie wmawiać, że tak naprawdę Joego nigdy tu nie było, że stanowił jedynie wytwór jego własnej rozgorączkowanej wyobraźni. Ale jak na złość, teraz, kiedy Joe zniknął, chciał wierzyć, że jednak było inaczej. Joe naprawdę się tutaj pojawiał, upierał się jakiś jego cichy, wewnętrzny głos. Naprawdę. A on, Jay, wszystko zniszczył swoim gniewem i niewiarą. Gdyby tylko mógł sprowadzić go z powrotem. Wówczas – jak obiecywał sobie Jay – zachowywałby się całkiem inaczej. Tak wiele między nimi pozostało niedokończonych spraw. Jaya pożerała bezsilna wściekłość na samego siebie. Dostał od losu drugą szansę i idiotycznie ją zmarnował. Teraz pracował w ogrodzie każdego dnia aż do zmierzchu. Głęboko wierzył, że Joe powróci. Że jakoś go do tego zmusi.

45

Być może z powodu tak ciągłego rozpamiętywania przeszłości, Jay zaczął spędzać coraz więcej czasu nad rzeką, w miejscu gdzie przecinka opadała stromo ku wodzie. Tam, w pobliżu żywopłotu, znalazł ziemne gniazdo os i zaczął je obserwować z niesłabnącą fascynacją, przywołując z pamięci owo lato 1977 roku, kiedy został użądlony, a Gilly śmiała się tak, że aż niosło po całym Nether Edge. Teraz kładł się na brzuchu, przyglądał osom kursującym przez dziurę w ziemi i wydawało mu się, że spod powierzchni wyraźnie dobiega odgłos ich gorączkowych działań. Niebo od jakiegoś czasu było białe, zasnute chmurami. Pozostałe „Specjały” w swej ciszy i chmurności bardzo to niebo przypominały. Ostatnimi czasy już nawet nie szeptały między sobą.

Rosa po raz drugi zobaczyła Jaya, gdy leżał nad brzegiem rzeki. Miał otwarte oczy, jednak sprawiał wrażenie, jakby na nic szczególnego nie patrzył. W radiu, kołyszącym się na gałęzi wystającej ponad wodę, śpiewał Elvis Presley. Obok Jaya stała otwarta butelka wina. Jej nalepka głosiła: „Malina, 1975” – chociaż Rosa była zbyt daleko, by to przeczytać. Wzrok dziewczynki przyciągnął natomiast czerwony sznurek zamotany wokół szyjki. Gdy tak stała i patrzyła, Anglik wyciągnął rękę i napił się prosto z butelki. Skrzywił się, jakby nie odpowiadał mu smak, a tymczasem przez rzekę nagle ją doleciał aromat tego, co pił – nagły gwałtowny powiew zapachu dojrzałych, szkarłatnych, dzikich malin zbieranych przez nią zazwyczaj po kryjomu. Przez chwilę Rosa obserwowała Jaya z namysłem z drugiego brzegu rzeki. Wbrew temu, co mówiła maman, wyglądał całkiem nieszkodliwie. Do tego to przecież on zawiązywał te śmieszne, czerwone torebki na drzewach. Zastanawiała się dlaczego. Najpierw zrywała je z gałęzi w odruchu wojowniczego buntu, by jak najdokładniej wymazać znaki jego bytności z okolicy, ale w końcu polubiła te dziwne saszetki, dyndające niczym małe, czerwone owoce na drżących gałęziach. Teraz już nie miała nic przeciwko temu, żeby zjawiał się w jej sekretnym miejscu. Rosa przesunęła się nieco, by kucnąć wygodniej wśród wysokich traw. Zastanawiała się, czy przypadkiem nie przejść na drugi brzeg, ale po ostatnich deszczach głazy służące zazwyczaj do przeprawy były zatopione, a trochę bała się skakać na tak dużą odległość. Ciekawska brązowa kózka nieustannie trącała nosem jej rękaw. Rosa odepchnęła zwierzę lekkim pacnięciem w nos. „Potem, Clopette, potem”. Zastanawiała się, czy Anglik wie o gnieździe os. Leżał najwyżej metr od jego wlotu.

Jay ponownie podniósł butelkę do ust. Zdążył opróżnić ją do połowy i już czuł zawrót głowy, jakby był niemal pijany. W pewnym sensie miał takie odczucie z powodu nieba – drobne krople leciały zakosami na jego zwróconą w górę twarz niczym maleńkie płatki sadzy. Samo niebo zdawało się rozciągać w nieskończoność.

Zapach płynący z butelki nagle przybrał na sile – jakby zaczął kipieć czy musować. Był to radosny aromat, jak oddech pełni lata, woń przejrzałych owoców opadających z gałęzi, ogrzewanych od spodu przez słońce odbijające ostrym refleksem od kredowobiałych kamieni torowiska. Jednak te wspomnienia nie należały do najprzyjemniejszych. Być może z powodu tego ciężkiego nieba utożsamił je nagle z ostatnim latem w Pog Hill, katastrofalną konfrontacją z Zethem, gniazdami os – Gilly obserwującą owe gniazda w zafascynowaniu i nim samym kucającym w pobliżu. Gilly zawsze uwielbiała wyprawy przeciwko osom. Bez niej nigdy nie odważyłby się podejść w pobliże jakiegokolwiek z tych gniazd. Owa myśl go wzburzyła. Przecież wino, które w tej chwili pił, powinno przynosić wspomnienia z 1975 roku, skonstatował swarliwie. Bo właśnie wtedy zostało zrobione. W owym pogodnym, słonecznym roku – pełnym obietnic i cudownych odkryć. W roku pobrzmiewającym „Sailing” Roda Stewarta, nieustannie płynącym z radia. Przecież tak właśnie działały poprzednie butelki. Tymczasem teraz wehikuł czasu pomylił się o dwa lata, odsuwając jeszcze dalej wspomnienia o Joem. Zdjęty gniewem, Jay wylał resztę wina na ziemię.

52
{"b":"122921","o":1}