Glenda wydała z siebie skrzek wściekłości i zaczęła ześlizgiwać się ku niemu, młócąc żwir łopaciastymi rękami. W powietrze wzbił się tuman kurzu.
– Jużeś mój, skurwielu – wykrzyknęła, brzmiąc zatrważająco podobnie do swego brata. Jednak za bardzo skon centrowała się na obserwowaniu Jaya, a zbyt mało na tym, co robiła, i nagle poleciała w dół nasypu z komiczną gwałtownością, wpadając na dno suchego rowu, gdzie właśnie zaczynały kwitnąć chaszcze pokrzyw. Zawyła z furii i zawodu. Jay, uśmiechając się szeroko, wsiadł na rower. Glenda wciąż się miotała w rowie z twarzą w pokrzywach.
Gdy jej przyjaciółki wydobywały ją z zielska, ruszył przed siebie, jednak na szczycie ulicy zatrzymał się i odwrócił. Ujrzał Glendę już na wpół wyciągniętą z rowu. Jej twarz zastygła w ciemną maskę wściekłości. Butnie machnął ręką w jej stronę.
– Jeszcze cię dorwę! – Krzyk dotarł do niego już cichy i słaby z powodu rozdzielającej ich przestrzeni. – Mój pieprzony brat się z tobą porachuje i w ogóle!
Jay machnął jej raz jeszcze, po czym zawrócił efektownym łukiem i zniknął z pola widzenia. Jadąc, zaśmiewał się jak szalony – aż kręciło mu się od tego w głowie i ściskało w żebrach. Amulet Joego, przytroczony do szlufki spodni, powiewał niczym proporzec. Przez całą drogę w dół wzgórza, do wioski, pokrzykiwał radośnie – jego głos przemykał tuż obok jego twarzy, porywany przez wiatr. Jay był niemal w ekstazie. Czuł się niepokonany.
Tymczasem sierpień miał się już ku końcowi. Na horyzoncie majaczył wrzesień, niczym widmo Nemezis. Do ostatecznego upadku miał minąć jeszcze tylko tydzień.
31
Lansquenet, marzec 1999
Przez następny tydzień Jay pisał każdej nocy. W piątek przywrócono w końcu dopływ elektryczności, ale do tej pory Jay się już przyzwyczaił do pisania przy lampie naftowej. Takie światło było o wiele bardziej swojskie, bardziej nastrojowe. Zapisane karty nowej powieści tworzyły teraz całkiem pokaźny stosik na jego stole. Miał ich już niemal sto. W poniedziałek pojawił się Clairmont z czwórką robotników i rozpoczęli prace remontowe. Zaczęli od dachu, w którym brakowało bardzo wiele dachówek. Natychmiastowej naprawy wymagała też kanalizacja. Jay znalazł w Agen przedsiębiorstwo wynajmu samochodów i wypożyczył od nich pięcioletniego zielonego citroena, by wozić nim zakupy i tracić jak najmniej czasu na podróże. Poza tym kupił trzy ryzy papieru i kilka taśm do maszyny. Pracował po zmierzchu, gdy Clairmont i jego brygada szli do domu. W ten sposób plik zadrukowanych arkuszy systematycznie się powiększał.
Nie czytał tego, co napisał. Prawdopodobnie ze strachu, że paraliż pisarski, na który cierpiał od tak wielu lat, mógłby czyhać przyczajony gdzieś w pobliżu. Chociaż w głębi ducha już naprawdę tak nie myślał. Po części z powodu wpływu, jaki wywierało na niego to miejsce. To powietrze. Niespodziewane poczucie swojskości, mimo faktu, że był tutaj obcy. Łączność z przeszłością – jakby nagle Pog Hill Lane powstało na nowo: tutaj, pośród sadów i winnic.
W pogodne poranki wędrował do Lansquenet po chleb. Kostka zagoiła się szybko i całkowicie – po ranie zostały jedynie drobniutkie, niemal niewidoczne blizny. Teraz więc z przyjemnością spacerował i nawet rozpoznawał po drodze niektóre twarze. Josephine podawała mu nazwiska mieszkańców wioski, dorzucając niekiedy na ich temat garść interesujących szczegółów. Jako właścicielka jedynej kafejki w wiosce doskonale wiedziała, co się dzieje wokół. Zasuszony starszy pan w niebieskim berecie nazywał się Narcisse i był ogrodnikiem – hurtownikiem, zaopatrującym między innymi lokalny sklep spożywczy i kwiaciarnię. Pomimo pozornego dystansu, w rysach jego twarzy czaiło się jakieś specyficzne, ukryte poczucie humoru. Jay dowiedział się od Josephine, że Narcisse przyjaźnił się z Cyganami pojawiającymi się co roku w dole rzeki. Handlował z nimi i zapewniał im sezonową pracę na swoich polach. Od wielu lat lokalni obrońcy wiary walczyli z jego tolerancją dla Cyganów, jednak Narcisse okazał się nieugięty i Cyganie pozostali w okolicy. Rudowłosy robotnik z przedsiębiorstwa Clairmonta nazywał się Michel Roux i pochodził z Marsylii. Pięć lat temu przypłynął rzeką do Lansquenet na dwa tygodnie, by już nigdy więcej nie wyjechać. Kobieta w czerwonym szalu była żoną piekarza, nazywała się Denise Poitou. Zaś blada, otyła matrona w czerni, z oczami osłoniętymi od słońca szerokim rondem kapelusza, to Mireille Faizande, teściowa Marise. Jay spróbował spojrzeć jej w oczy, gdy mijała taras kawiarni, jednak ona zdawała się go nie dostrzegać.
Za każdą z tych twarzy kryła się jedyna w swym rodzaju historia. Josephine, pochylając się nad kontuarem z filiżanką w dłoni, opowiadała mu te historie aż nadto chętnie. Jej pierwotna nieśmiałość wobec Jaya zniknęła zupełnie i teraz witała go z wyraźną przyjemnością. Niekiedy, gdy w lokalu nie było zbyt wielu gości, prowadzili długie rozmowy. Jay niewiele wiedział na temat ludzi, o których rozmawiali. To jednak w żadnej mierze nie zniechęcało Josephine do opowieści.
– Czyżbym naprawdę nigdy dotąd nie wspominała ci o Albercie? Ani jego córce? – I w takich momentach zda wała się szczerze zdumiona ignorancją Jaya. – Kiedyś mieszkali obok piekarni. A raczej tego, co było piekarnią, zanim stało się cukiernią. Naprzeciwko kwiaciarni.
Z początku Jay po prostu pozwalał jej mówić, nie słuchając zbyt uważnie: pozwalał, by nazwiska, dykteryjki, opisy przepływały obok niego leniwie, gdy sączył kawę i obserwował przechodzących w pobliżu ludzi.
– Czy nie opowiadałam ci o Arnauldzie i jego świni do szukania trufli? Albo o tym, jak Armande przebrał się za Niepokalane Poczęcie i zaczaił na Arnaulda na cmentarzu? To posłuchaj…
Wiele historii dotyczyło jej najlepszej przyjaciółki, Vianne, która wyjechała z wioski kilka lat temu, oraz ludzi dawno już umarłych, których nazwiska nic mu nie mówiły. Jednak Josephine nie ustawała w swoich wysiłkach. Być może też czuła się samotnie. Poranni bywalcy kawiarni z reguły siedzieli w milczeniu – byli to głównie starzy mężczyźni. Więc pewnie obecność kogoś młodszego, kto mógłby stanowić widownię, sprawiała jej przyjemność. I w ten sposób, kawałek po kawałku, opera mydlana z życia Lansquenet sous Tanne zaczęła go wciągać w swoją fabułę.
Jay zdawał sobie sprawę, że jest tu wciąż swoistym dziwolągiem. Niektórzy ludzie wpatrywali się w niego z otwartą ciekawością. Inni się uśmiechali. Większość zachowywała dystans – gdy go mijali, byli uprzejmie chłodni, pozdrawiali go krótkim skinieniem głowy i spojrzeniem spod oka.
Zazwyczaj przychodził do „Cafe des Marauds” na kufelek małego jasnego bądź filiżankę cafe cassis w drodze z piekarni Poitou. Odgrodzony murkiem kawiarniany terrasse był mały, nie większy niż szerokość chodnika na wąskiej ulicy, ale było to wspaniałe miejsce do obserwacji wioski budzącej się do życia. Usytuowany tuż obok głównego placyku, stanowił punkt, z którego można zobaczyć wszystko, co najważniejsze: długie wzgórze opadające w stronę bagnisk; parawan z drzew ponad Rue des Francs Burgeois; kościelną wieżę codziennie o siódmej rano wybrzmiewającą niosącymi się ponad polami kurantami; kwadratowy, różowy budynek szkolny stojący na rozwidleniu dróg. U podnóża zbocza rzeka Tannes pokryta lekkim oparem błyskała matowo, tak że leżące poza nią pola stawały się niemal niewidoczne. Na tym tle poranne słońce zdawało się bardzo jaskrawe, niemal brutalne, ostro odcinające białe fronty domów od ich brunatnego cienia. Na brzegu rzeki, nieopodal zapuszczonych, chylących się ku wodzie domów na drewnianych palach, stała przycumowana mieszkalna łódź. Z jej komina wydobywała się smużka dymu pachnącego smażoną rybą.
Między siódmą a ósmą obok kawiarni przechodziło sporo osób, głownie kobiet, niosących bochenki chleba lub papierowe torby pełne croissantów z piekarni Poitou. O ósmej dzwon kościelny wzywał wiernych na mszę. Jay bez trudu ich rozpoznawał. Mieli na twarzach uroczysty wyraz niechęci do swoich odświętnych, wiosennych płaszczy, wypolerowanych butów, kapeluszy i beretów, które wyróżniały ich z tłumu. Zawsze wśród nich była Caro Clairmont z mężem; on – niezdarny w wyjściowych, ciasnych butach, ona – elegancko spowita w jedwabne szale. Kiedy przechodzili obok, pozdrawiała Jaya wylewnym machnięciem dłoni i okrzykiem: „Jak się posuwa książka?”. Natomiast jej mąż witał go krótkim skinieniem głowy, po czym spieszył naprzód, przygarbiony, pokorny. W czasie gdy odprawiała się msza, na tarasie kawiarni zbierało się coraz więcej starszych mężczyzn, by pić cafe creme i grać w szachy, czy po prostu ze sobą porozmawiać. Jay rozpoznawał wśród nich Narcisse’a, ogrodnika, który sadowił się co dzień w tym samym miejscu, tuż przy drzwiach. W kieszeni miał zawsze wystrzępiony katalog nasion, który przeglądał w milczeniu przy kawie. W niedzielę Josephine miała zazwyczaj rogaliki z czekoladą i wtedy starszy pan niezmiennie brał dwa, po czym swoimi wielkimi, brązowymi dłońmi w zdumiewająco delikatny sposób unosił ciastka do ust. Rzadko cokolwiek mówił, zadowalając się suchym skinieniem głowy w stronę pozostałych gości kawiarni, zanim zasiadał na swoim miejscu. O wpół do dziewiątej zaczynały się pojawiać dzieci idące do szkoły, niepasujące do otoczenia w swoich barwnych kurtkach i polarach – procesja różnych logo na tle fioletu, szkarłatu, żółtości, turkusu i ostrej zieleni. Dzieci przyglądały się Jayowi z otwartą ciekawością. Niektóre z nich wybuchały śmiechem i wołały z radosną drwiną: „Rosbif! Rosbif!”, gdy pędem przebiegały obok. W Lansquenet było około dwudziestki dzieci w wieku wczesnoszkolnym, które uczyły się w dwóch klasach; starsze zawoził do Agen autobus z lepkimi od wypisywanych palcami grafitti szybami, do których dzieciarnia przyklejała nosy.