– Ten stary pan – odparła Rosa. – Stary pan, którego spotkałam na piętrze.
Jay natychmiast zakręcił wodę i odwrócił się ku Rosie.
– Widziałaś go? Rozmawiałaś z nim? Dziewczynka kiwnęła głową.
– Z takim starym panem w śmiesznej czapce na głowie – odparła. – Kazał coś ci powiedzieć.
Pociągnęła długi łyk z filiżanki, a gdy się zza niej wychyliła, górną wargę znaczyły jej pieniste, brunatne wąsy. Jaya przeszył nagły dreszcz, niemal poczuł strach.
– Co mi kazał powiedzieć? – wyszeptał z trudem. Rosa zmarszczyła brwi.
– Żebyś pamiętał o „specjałach” – odparła w końcu. – I że będziesz wiedział, o co chodzi.
– Czy coś jeszcze? – Jayowi już teraz huczało w głowie, a w ustach czuł palącą suchość.
– Tak – pokiwała energicznie głową. – Prosił, żebym ci powiedziała od niego do widzenia.
57
Pog Hill Lane, luty 1999
Upłynęły dwadzieścia dwa lata, zanim Jay powrócił na Pog Hill. Zwlekał tak długo częściowo z powodu uczucia gniewu, a częściowo – strachu. To było jedyne miejsce, gdzie kiedykolwiek czuł się jak u siebie, jak w prawdziwym domu. Z pewnością nigdy nie czuł się tak w Londynie. Wszystkie mieszkania, które tam wynajmował, wydawały mu się identyczne – różniły się jedynie wielkością i rozkładem. Kilkupokojowe. Kawalerki. Nawet dom Kerry w Kensington. Czuł się w nich przelotnym gościem. Jednak tego roku coś się zmieniło. Być może po raz pierwszy w życiu ogarnęły go większe strachy niż myśl o powrocie na Pog Hill. Minęło niemal piętnaście lat od wydania „Ziemniaczanego Joe”. Od tamtej pory – nic, ani jednego dobrego opowiadania. To było już coś więcej niż pisarski blok. Jay miał poczucie, że został uwięziony w kapsule czasu i może jedynie odtwarzać i przetwarzać fantazje z okresu wczesnej młodości. „Ziemniaczany Joe” to pierwsza – i jedyna – dojrzała rzecz, jaką napisał. Jednak zamiast wyzwolić w nim twórcze moce, książka ta zamknęła go w jego dzieciństwie. W 1977 zanegował magię. Tego już było za wiele, powtarzał wówczas sobie. Miał tej magii po dziurki w nosie. Za dużo. Dużo za dużo. Wówczas się uwolnił, stanął na własnych nogach, bo tego chciał. Miał poczucie, że wyrzucając nasiona Joego, wyzwolił się z mocy tego wszystkiego, czym karmił się przez całe trzy lata: talizmany, czerwone wstążki, Gilly, wysypisko, gniazda os, ścieżki wzdłuż torowiska i potyczki z wrogami w Nether Edge. Wszystko to poleciało z wiatrem i wymieszało się ze śmieciami i pyłem pod kolejową kładką. A potem powstał „Ziemniaczany Joe”, który wszystko uporządkował. A przynajmniej tak się wówczas Jayowi zdawało. Musiała w nim jednak tkwić jakaś zadra. A być może tylko zwykła ciekawość. Niepokój dźwięczący gdzieś w podświadomości, który nie dawał się niczym uśmierzyć. Nikła pozostałość dawnej wiary.
Istniała przecież możliwość, że wszystko zinterpretował nie tak. Bo w gruncie rzeczy, jakie właściwe znalazł dawno temu dowody przeciw Joemu? Kilka kartonów starych czasopism? Mapy poznaczone różnymi kolorami? A jeżeli wyciągnął zbyt pochopne wnioski? Może Joe jednak mówił prawdę.
I może Joe powrócił na Pog Hill.
Jay prawie nie miał odwagi zastanawiać się nad czymś podobnym. Joe znowu na Pog Hill? Ku własnemu zdziwieniu na tę myśl serce skoczyło mu do gardła. Zaczął sobie nagle wyobrażać, że dom starszego pana wygląda tak jak kiedyś – być może sprawia wrażenie nieco zarośniętego, z powodu idealnego kamuflażu Joego – działka jednak nadal jest porządnie utrzymana, na drzewach wiszą czerwone talizmany, a kuchnię przepełnia aromat dojrzewającego wina… Zanim jednak rzeczywiście odważył się na powrót, minęło jeszcze kilka miesięcy. Kerry popierała go w tych zamierzeniach z żałośnie przesadną gorliwością – biedna, wyimaginowała sobie zapewne, że ta wyprawa stanie się dla Jaya źródłem nowej inspiracji, że zaowocuje kolejną powieścią, która znów wywinduje go na szczyty sławy. Uparła się, żeby jechać z nim; naprzykrzała się tak bardzo, że w końcu Jay wyraził zgodę.
Co za błąd! Jay zrozumiał to już w momencie, gdy przybył do Kirkby Monckton. Z chmur sączył się drobny deszcz koloru sadzy. Nether Edge zostało przekształcone w tereny budowlane, gdzie właśnie powstawały eleganckie domki nad rzeką – bulodożery i traktory kręciły się tam i z powrotem wzdłuż schludnych, identycznych bungalowów. Pola i zagony uprawne zniknęły, a na ich miejscu pojawiły się salony samochodowe, supermarkety i centra handlowe. Nawet niewielki kiosk, do którego Jay tak często biegał po papierosy czy czasopisma dla Joego, został przekształcony w coś całkowicie innego.
Wszystkie kopalnie w Kirkby zostały zamknięte już wiele lat temu. Pogłębiono i uporządkowano kanał, a za przydzielone fundusze milenijne planowano utworzyć centrum turystyczne – tam wczasowicze mogliby między innymi zjechać pod ziemię specjalnie przebudowanym górniczym szybem bądź odbyć przejażdżkę towarową barką po świeżo oczyszczonym kanale.
Kerry – co oczywiście było do przewidzenia – uznała to za uroczy pomysł.
Za to Jaya czekały jeszcze gorsze niespodzianki.
Wbrew wszystkiemu wciąż się spodziewał, że Pog Hill pozostała mniej więcej niezmieniona. Tym bardziej że główna droga wciąż wyglądała niemal tak samo – nadal stały przy niej urocze, choć poczernione od lepkiej sadzy edwardiańskie domki, a pobocza porastały lipy. Most także wyglądał tak samo, jak Jay go zapamiętał – pojawiło się tam tylko nowe przejście dla pieszych u jednego krańca. Początek Pog Hill Lane wciąż znaczyły wysokie topole, i na ten widok Jay poczuł, jak serce rozsadza mu pierś. Zatrzymał samochód przy ciągłej linii i powędrował wzrokiem w górę wzniesienia.
– To tu? – spytała Kerry, sprawdzając jednocześnie swój wygląd w lusterku umieszczonym w przesłonie prze ciwsłonecznej. – Nie widzę żadnej tabliczki z nazwą ulicy ani nic w tym rodzaju.
Jay bez słowa wysiadł z samochodu. Kerry podążyła za nim.
– A więc to właśnie tutaj wszystko się zaczęło. – W jej głosie pobrzmiewało rozczarowanie. – Dziwne. Wydawało mi się, że to miejsce będzie miało w sobie więcej atmosfery.
Zignorował ją i ruszył w górę.
Nazwa ulicy została zmieniona. Teraz na żadnej mapie nie można by już znaleźć Pog Hill, Nether Edge czy jakichkolwiek miejsc, wokół których koncentrowało się jego życie w owe ważkie letnie miesiące sprzed wielu lat. Obecnie całą okolicę nazwano Meadowbank View. Stare domy wyburzono, a w ich miejsce postawiono ceglane dwupiętrowce z małymi balkonami, udekorowanymi pelargoniami w niewielkich, plastikowych skrzynkach. Tablica na najbliższym domu głosiła: „Luksusowe Apartamenty Spokojnej Starości»Meadowbank«”. Jay podszedł do miejsca, gdzie kiedyś stał dom Joego. Nic z niego nie pozostało. Zobaczył jedynie wyasfaltowany parking – przeznaczony dla mieszkańców. Na tyłach domów, gdzie swego czasu rozciągał się ogród Joego, był teraz tylko trawnik bez wyrazu, z jednym, jedynym drzewkiem pośrodku. Po sadzie, herbarium, krzewach czarnej porzeczki, malin, agrestu, po winorośli, śliwach, gruszach, po grządkach marchwi, pasternaku czy „tuber” nie było śladu.
– Nie ma już nic. Kerry wzięła go za rękę.
– Moje kochane biedactwo – wyszeptała mu do ucha. – Mam nadzieję, że nie przygnębiło cię to aż tak strasznie? – W jej głosie pobrzmiewała jednak nuta zadowolenia, jakby podobna perspektywa sprawiała jej wyraźną przy jemność. Jay potrząsnął głową.
– Poczekaj na mnie w samochodzie, OK? Kerry zmarszczyła brew.
– Ależ Jay…
– Dwie minutki, dobrze?
Uciekł od niej w ostatniej chwili: miał wrażenie, że gdyby dusił wszystko w sobie jeszcze kilka sekund dłużej – mógłby eksplodować. Pobiegł na tyły niegdysiejszego ogrodu Joego i wyjrzał poza mur, na dawną trakcję kolejową. Była zasypana śmieciami. Wszędzie walały się plastikowe worki z domowymi odpadkami. Zobaczył też stare lodówki, zużyte opony samochodowe, skrzynki, palety, całe masy puszek, sterty czasopism powiązane w sztaple konopnym sznurkiem. Na ten widok w gardle Jaya niespodziewanie zabulgotał śmiech. Joe byłby zachwycony. Ucieleśnienie marzeń. Odpady rozrzucone po stromym zboczu, jakby niedbale porzucone przez przypadkowych przechodniów. Wózek dziecięcy. Wózek na zakupy. Rama anachronicznego roweru. Pog Hill została zmieniona w wielkie wysypisko. Z wysiłkiem Jay podciągnął się na rękach, tak by przejść przez mur na drugą stronę. Stara, ledwo widoczna trakcja kolejowa wydawała się daleko w dole – na dnie urwiska usłanego krzewami i masą śmieci. Po drugiej stronie mur okazał się upstrzony kolorami przez artystów graffiti. Mnóstwo odłamków potłuczonego szkła odbijało promienie słońca. Ale oparta o wystający pniak stała jedna cała, nierozbita butelka – światło ledwo odbłyskiwało od jej zakurzonej podstawy. Czerwony sznurek, zszargany ze starości, oplatał jej szyjkę. Jay od razy wiedział, że ta butelka musiała należeć do Joego.