– Czy tu można gdzieś wynająć pokój? Pokój na noc? Potrząsnęła przecząco głową.
– A więc nie ma tu hotelu? Czy choćby chambre d’hote? Ponownie posłała mu rozbawione spojrzenie. Do Jaya zaczęło w tym momencie docierać, że turyści nie występowali w Lansquenet w obfitych ilościach. No cóż. W takim razie będzie musiał jechać do Agen.
– A czy mógłbym skorzystać z pani telefonu, żeby za mówić taksówkę?
– Taksówkę?! – Tym razem roześmiała się w głos. – Taksówkę? W niedzielny wieczór?
Jay zauważył, że nawet jeszcze nie minęła szósta, ale Josephine tylko pokręciła głową i ponownie wybuchnęła śmiechem. Wyjaśniła, że o tej porze wszystkie taksówki w Agen zjeżdżają już do domu. Nikt nie pojedzie tak daleko po klienta. Poza tym swego czasu chłopcy z okolicy często dzwonili po taksówkę dla kawału, tłumaczyła. Po taksówkę, po pizzę… Uważali, że to zabawne.
– Ach tak.
Oczywiście, miał jeszcze dom. Swój dom. Ostatecznie spędził tam już jedną noc, więc ze śpiworem i świecami zapewne da radę przespać się tam jeszcze raz. Kupi żywność w kawiarni. Zbierze trochę drewna i napali w kominku. W walizce miał świeże ubranie. Następnego rana przebierze się i pojedzie do Agen, żeby podpisać wszystkie konieczne dokumenty i odebrać klucze.
– Kiedy spałem pojawiła się obok mojego domu kobieta. Madame d’Api. Chyba sądziła, że wdarłem się do domu nielegalnie.
Josephine rzuciła mu szybkie spojrzenie.
– Zapewne tak sądziła. Ale jeżeli dom należy teraz do pana…
– Myślałem, że jest kimś w rodzaju dozorcy. Stała na straży. – Jay uśmiechnął się szeroko. – Szczerze mówiąc, nie zachowała się zbyt przyjaźnie.
Josephine potrząsnęła głową.
– Wyobrażam sobie.
– Zna ją pani?
– Nie, nie najlepiej.
Wzmianka o Marise d’Api wyraźnie wzmogła czujność Josephine. Znów na jej twarzy pojawił się wyraz niepewności i zaczęła z wystudiowaną nadgorliwością wycierać szmatką jakąś niewidzialną plamę na kontuarze.
– Przynajmniej mam teraz pewność, że była rzeczywista – rzucił Jay pogodnie. – W środku nocy wydawało mi się, że ujrzałem widmo. Mam nadzieję, że ona pokazuje się także w ciągu dnia?
Josephine bez słowa kiwnęła głową, nie przestając polerować kontuaru. Jaya zdumiała jej nagła małomówność, był jednak zbyt głodny, aby dalej drążyć temat.
Menu w kawiarni nie przedstawiało się nadzwyczaj imponująco, ale plat du jour – który okazał się potężnym omletem serwowanym z sałatą i smażonymi ziemniakami – smakował wyśmienicie. Jay kupił jeszcze paczkę gauloise’ow, zapalniczkę, a potem Josephine zaopatrzyła go dodatkowo w bagietkę z serem owiniętą woskowym papierem, trzy piwa i torbę jabłek. Wyszedł z kawiarni przed zapadnięciem zmierzchu i niespiesznie powędrował w stronę swojego chateau, niosąc zakupy w plastikowej siatce.
Z przydrożnych krzaków wyjął bagaże, by je zataszczyć do domu. Mimo że był już bardzo zmęczony, a zraniona kostka zaczynała się buntować, zaciągnął walizę pod próg, nie pozwalając sobie na chwilę odpoczynku. Teraz słońce już zaszło. Niebo powoli pogrążało się w mroku. Jay znalazł za domem stos drewna, którego część zabrał ze sobą i złożył obok ziejącego czernią paleniska. Polana wyglądały na świeżo porąbane – leżały starannie ułożone w sąg i przykryte kawałem papy dla osłony przed deszczem. Kolejna zagadka. Oczywiście to Marise mogła porąbać drewno, jednak Jay zupełnie nie widział powodu, dla którego miałaby coś podobnego robić. Nie sprawiała wrażenia uczynnej sąsiadki. Przy okazji Jay zauważył pustą butelkę po winie z kwiatu bzu wetkniętą do kosza na śmieci stojącego w drugim końcu pokoju. Zupełnie nie mógł sobie przypomnieć, by ją tam wrzucał, ale ostatecznie poprzedniego wieczoru był w stanie usprawiedliwiającym luki w pamięci. Wczoraj przecież nie myślał racjonalnie. Halucynacje, w których Joe zdawał się tak rzeczywisty i namacalny, że Jay niemal uwierzył w jego obecność, były tego najlepszym dowodem. Pojedynczy pet na posadzce pokoju, w którym spędził noc, wyglądał na bardzo stary. Mógł tam leżeć od dobrych dziesięciu lat. Jay skruszył go w palcach i wyrzucił na dwór, zamykając potem okiennice starannie od wewnątrz.
Zapalił kilka świec, a następnie zajął się rozpalaniem ognia w kominku za pomocą starych gazet, które znalazł złożone w kartonowym pudle na piętrze i polan przyniesionych spod domu. Kilkakrotnie papier strzelał gwałtownym płomieniem, ale natychmiast gasł, w końcu jednak i drewno chwycił ogień. Jay dokładał polana powoli i ostrożnie, znajdując zaskakującą przyjemność w tym zajęciu. W owym prostym akcie rozpalania ognia było coś fundamentalnie pierwotnego, przywodzącego na myśl westerny, które z takim upodobaniem oglądał, kiedy był jeszcze chłopcem.
Jay otworzył walizkę, wyjął z niej maszynę do pisania, ustawił na stole obok butelek z winem, po czym przez chwilę napawał się tym widokiem. Nagle niemal nabrał pewności, że tego wieczoru mógłby coś napisać – coś nowego i dobrego. Żadnych opowiadań SF. Jonathan Winesap został oddelegowany na zasłużone wakacje. Dzisiaj okaże się, do czego zdolny jest Jay Mackintosh.
Usiadł do maszyny. Był to nieporęczny przedmiot z klawiszami na sprężyny, wymagający silnego uderzenia palców. Jay trzymał ją ze względów sentymentalnych – nie używał jej już od bardzo wielu lat. Teraz palce ułożyły mu się wygodnie na klawiszach. Napisał kilka linijek na próbę, „na sucho”, tylko na samej taśmie.
Spodobały mu się własne zdania. Ale bez papieru…
Niedokończony manuskrypt „Niezłomnego Corteza” spoczywał w kopercie na dnie walizki. Jay chwycił pierwszą stronę i wkręcił niezadrukowaną stroną w maszynę, która nagle zdała mu się wspaniałym samochodem wyścigowym, niezniszczalnym czołgiem, międzygwiezdną rakietą. Powietrze w pokoju zapieniło się i zamusowało niczym mroczny szampan. Pod palcami Jaya klawisze zafurczały gorączkowo. Jay niespodziewanie zatracił poczucie czasu. A właściwie poczucie wszystkiego.
24
Pog Hill, lato 1977
Dziewczyna miała na imię Gilly. Po incydencie z Zethem Jay widywał ją dość często w Nether Edge. Czasami nawet bawili się razem nad kanałem, zbierali rupiecie i kolekcjonowali skarby, zrywali dziki szpinak i mlecze na kolację dla całego obozowiska. Gilly oznajmiła mu pogardliwie, że wcale nie byli Cyganami, ale wędrowcami – ludźmi, którzy nie mogli usiedzieć długo na jednym miejscu, i którzy pogardzali kapitalistyczną gospodarką. Matka Gilly, Maggie, długo mieszkała w namiocie tipi gdzieś w Walii, ale po urodzeniu Gilly stwierdziła, że dziecko wymaga bardziej ustabilizowanych warunków. Stąd ten samochód kempingowy – odnowiony stary van handlarza rybami, przerobiony tak, by mogły w nim zamieszkać dwie osoby i pies.
Gilly nie miała ojca. Oznajmiła Jayowi, że Maggie nie uznaje mężczyzn, ponieważ to oni właśnie są twórcami i gorącymi orędownikami judeochrześcijańskiego patriarchatu – systemu społecznego dążącego za wszelką cenę do uciemiężenia kobiet. Podobne rozmowy zawsze wzbudzały w Jayu niepokój. Na wszelki wypadek był nadzwyczaj uprzejmy w kontaktach z Maggie, aby przypadkiem nie uznała go za swojego wroga. Ona jednak, chociaż niekiedy wzdychała ciężko nad męskim rodzajem, tak jak można by wzdychać nad umysłowo niedorozwiniętym dzieckiem, nigdy otwarcie nie miała mu za złe tego, że był chłopcem.
Gilly i Joe natychmiast znaleźli wspólny język. Jay przedstawił ich sobie dokładnie tydzień po bitwie na kamienie i od razu poczuł ukłucie zazdrości na widok ich doskonałego wzajemnego porozumienia. Joe znał wielu wędrowców odwiedzających te rejony, a do tego już zaczął prowadzić handel wymienny z Maggie – za świeże jarzyny, dżemy i marynaty dawała mu własnoręcznie dziergane szale z włóczki kupowanej na wyprzedażach. Joe wykorzystywał je do ochrony delikatnych roślinek przed chłodami nocy – przynajmniej tak oznajmił z wesołością w głosie, wywołując tym u Maggie dziki atak śmiechu. Ona też wiedziała wiele o roślinach i obie z Gilly w idealnej harmonii i pogodzie ducha przyjmowały od Joego magiczne talizmany i uczestniczyły w odprawianych przez niego na terenie obozowiska rytuałach ochrony terytorium, jakby to dla nich był chleb powszedni. Kiedy Joe pracował na działce, Jay i Gilly wyręczali go w innych zajęciach, a on coś im opowiadał bądź śpiewał razem z radiem, podczas gdy oni sortowali nasiona czy wszywali amulety do czerwonych flanelowych woreczków. Niekiedy też wybierali się w okolice torowiska, skąd przynosili stare, zużyte palety, na których Joe składował dojrzałe owoce.