Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Co chcesz przez to powiedzieć? Joe zignorował jego pytanie.

– Wiesz, pod tą kładką wciąż się przepięknie rozwija tuberosa rosifea. To już pewnie ostatnie miejsce na ziemi, gdzie można by zebrać tak zacne plony. Kiedyś powinieneś pojechać i zobaczyć to na własne oczy. A potem zrobić sobie z nich wino.

– Co to znaczy „skorzystać w należyty sposób”? To były jedynie nasiona.

– Jedynie nasiona? – Joe potrząsnął głową w geście rozdrażnienia. – I ty tak mówisz, po tym wszystkim, czego cię uczyłem? Te „tubery” to były „Specjały”, kładłem ci to w głowę po wielokroć. Nawet napisałem o tym na opakowaniu.

– Ja nie dojrzałem w nich nic szczególnego – oznajmił Jay, wciągając dżinsy.

– Tyś pewien? Więc powiem ci coś, chłopcze. Włożyłem kilka nasion „tuber” do każdej jednej butelki mojego wina. Każdej jednej bez wyjątku, wyprodukowanej od czasu, gdy przywiozłem owe nasiona z Ameryki Południowej. Zabrało mi pięć lat, by odpowiednio przygotować glebę. Powiadam ci…

– Daruj sobie – przerwał mu Jay ostrym głosem. – Ty nigdy nie byłeś w Ameryce Południowej. Bardzo byłbym zdziwiony, gdyby się okazało, że zawędrowałeś chociażby do południowego Yorkshire.

Joe zaśmiał się głośno i wyjął z kieszeni paczkę playersów.

– Może być, że nie, chłopcze – przyznał lekkim tonem, zapalając papierosa. – Ale tak czy owak, wszystko to widziałem. Widziałem na własne oczy wszystkie te miejsca, o których ci opowiadałem.

– Akurat, widziałeś.

Joe potrząsnął nostalgicznie głową.

– Podróż astralna, chłopcze. Astralna wędrówka. Bo jak inaczej, według ciebie, mógłbym tego dokonać, jeżeli połowę swego pioruńskiego życia spędziłem pod ziemią?

Głos Joego niemal pobrzmiewał gniewem. Jay z utęsknieniem spojrzał na papierosa w jego dłoni. Wydzielał taki zapach, jak palący się papier w noc obrzędów świętojańskich.

– Nie wierzę w coś takiego, jak podróże astralne.

– Więc jak, w takim razie, zamierzasz wyjaśnić sobie moją tu obecność?

Noc świętojańska, lukrecja, smażony tłuszcz, dym i Abba śpiewająca „The Name of the Game” – numer jeden na liście przebojów przez cały tamten miesiąc. Wtedy przesiedział mnóstwo czasu w dormitorium, paląc papierosy – nie dlatego, że sprawiało mu to jakąś niezwykłą przyjemność, ale dlatego, że było zakazane. Joe nie przysłał mu żadnego listu. Ani kartki. Czy choćby nowego adresu.

– Ciebie tutaj wcale nie ma. A poza tym nie mam ochoty na podobne rozmowy.

Joe wzruszył ramionami.

– Zawsze był z ciebie uparty osioł. I do tego wciąż zgłodniały wyjaśnień. Nigdy nie umiałeś przyjmować rzeczy, jakimi są. Musiałeś wiedzieć, skąd się biorą i dlaczego.

Zapadła cisza. Jay zabrał się za zawiązywanie butów.

– Pamiętasz Romów, co onegdaj przechytrzyli wodomierz w Nether Edge?

Jay momentalnie podniósł wzrok.

– Pamiętam.

– Udało ci się kiedykolwiek zmiarkować, jak oni to zrobili?

Jay przecząco pokręcił głową.

– Alchemia. Tak mi powiedziałeś. Joe uśmiechnął się szeroko.

– Alchemia dla laika – mówiąc to, znowu zapalił playersa z bardzo zadowoloną z siebie miną. – Widzisz, oni zrobili sobie formy w kształcie pięćdziesięciopensówek. A potem zalewali je wodą i mrozili. A te głupki z magistra tu pomyślały, że pieniądze wyparowały.

Wybuchnął niepohamowanym śmiechem.

– Tak naprawdę było w tym wiele racji, hę?

28

Nether Edge, lato 1977

Jay wybrał się do Edge z talizmanem Joego spoczywającym w kieszeni. Słońce okrywała mgła – jak zazwyczaj tego lata – ale niebo było rozżarzone i blade, drenujące powietrze z tlenu, a krajobraz z koloru. Pola, drzewa, kwiaty – wszystko nabrało odcienia szarości, jak obraz na ekranie przenośnego czarnobiałego telewizora Maggie. Tuż nad Nether Edge prześwitywała niewielka zamazana plama jasności niczym mrugające światło. Być może ostrzegawcze. Tego dnia Gilly nosiła na sobie szorty z obciętych dżinsów i pasiasty T-shirt. Włosy związała do tyłu kawałkiem czerwonej wstążki. Jadła lody sorbetowe i miała język czarny od lukrecji.

– Nie byłam pewna, czy się w końcu zdecydujesz – oznajmiła.

Jay pomyślał o talizmanie w kieszeni i wzruszył ramionami. Przecież są bezpieczni, powiedział sobie. Bezpieczni. Chronieni. Niewidzialni dla wrogich oczu. Ostatecznie magia działała już tak wiele razy.

– A czemu miałbym się nie zdecydować? Gilly wzruszyła ramionami.

– Mają tam coś w rodzaju kryjówki – powiedziała, wskazując głową w stronę kanału. – Jakiś domek na drzewie, gdzie trzymają wszystkie swoje rzeczy. Kilka razy widziałam, jak tam wchodzili. Idź tam, jeżeli nie jesteś tchórzem.

– Ja się nie bawię w dziecinne wyzwania – oznajmił Jay.

Gilly posłała mu kpiący uśmieszek.

– Ich tam nie będzie – przekonywała. – O tej porze wciąż urzędują w miasteczku, podkradają różne rzeczy na bazarze. To tylko jakiś głupi domek na drzewie, Jay. Jeżeli nie jesteś tchórzem, to tam pójdziesz.

W jej oczach błyskały łobuzerskie ogniki – zielone, kocie, odbijające bezbarwną jasność nieba. Skończyła swoje lody i wrzuciła efektownym łukiem opakowanie do kanału. W ustach wciąż jednak trzymała kawałek lukrecji, niczym dopalające się cygaro.

– No, chyba nie jesteś cykor – rzuciła, całkiem nieźle naśladując ton Lee Marvina.

– No dobra. To chodźmy.

Znaleźli kryjówkę w pobliżu śluzy. Nie był to podniebny domek, ale niewielka szopa sklecona z materiałów znalezionych na wysypisku: tektury falistej, kawałków papy i włókna szklanego. Miała okna z płacht plastiku i drzwi najwyraźniej będące kiedyś drzwiami jakiejś starej altany. Miejsce wyglądało na opuszczone.

– No już – poganiała go Gilly. – Ja stanę na czatach. Jay zawahał się przez moment. Gilly wyszczerzyła zęby w zuchwałym uśmiechu; teraz jej twarz wydawała się tylko jednym gigantycznym piegiem. Gdy spojrzał na nią, poczuł lekki zawrót głowy.

– Pospiesz się, dobra? – przynagliła.

Łapiąc za talizman w kieszeni, Jay zdecydowanie ruszył w stronę szopy, która okazała się większa, niż mogłoby się wydawać, gdy patrzyło się na nią ze ścieżki. Pomimo dziwacznej konstrukcji była całkiem solidna zaś na drzwiach wisiała potężna, ciężka kłódka, prawdopodobnie pochodząca z czyjejś piwnicy na węgiel.

– Spróbuj przez okno – powiedziała Gilly za jego plecami. Jay gwałtownie obrócił się do tyłu.

– Zdawało mi się, że miałaś stać na czatach! Gilly wzruszyła ramionami.

– Och, przecież tutaj nie ma żywej duszy – rzuciła. – No już, spróbuj tam wejść przez okno.

Okno było akurat tak duże, że udało mu się przez nie wpełznąć. Gilly odciągnęła plastik i Jay wcisnął się do środka. Wewnątrz panowały ciemności i unosił się kwaśny zapach ziemi oraz zatęchłego dymu tytoniowego. Ponad paroma skrzynkami leżał stos koców. Stało pudełko z wycinkami prasowymi. Na ścianie wisiał plakat z oślimi uszami wycięty z jakiegoś pisma dla dziewczyn. Gilly wsunęła głowę w okno.

– Coś ciekawego? – spytała impertynenckim tonem.

Jay pokręcił głową. Zaczynał się tam czuć bardzo nieswojo i oczami wyobraźni widział już siebie złapanego w potrzask tej szopy przez Zetha i jego kumpli.

– Zajrzyj do skrzynek – zarządziła Gilly. – To tam trzymają swoje rzeczy. Czasopisma i fajki, wszystko, co pod wędzą.

Jay przesunął jedną ze skrzynek. Na ziemię posypały się rozmaite śmieci: przybory do makijażu, puste butelki po lemoniadzie, komiksy. Poobijane radio tranzystorowe i słodycze w szklanym słoiku. Papierowa torba pełna petard i rac. Ze dwa tuziny jednorazowych zapalniczek Bica. Cztery nienapoczęte paczki playersów.

– Zabierz coś – rozkazała Gilly. – Zabierz im coś. Tak czy owak, wszystko to jest kradzione.

Jay podniósł pudełko z wycinkami prasowymi. Raczej bez większego przekonania rozsypał je po klepisku szopy. Potem zrobił to samo z czasopismami.

– Weź fajki – ponaglała Gilly. – I zapalniczki. Damy je Joemu.

31
{"b":"122921","o":1}