Ostatniego dnia sierpnia poszedł do domu Joego, ale starszy pan wydawał się nieobecny duchem, pochłonięty własnymi myślami. Mimo że padało, nie zaprosił Jaya do środka, ale stał z nim przed drzwiami i traktował z niezwykłą formalnością. Jay zauważył stare skrzynki złożone na stos pod ścianą, ku którym Joe nieustannie zwracał wzrok, jakby nie mógł się już doczekać, kiedy uda mu się powrócić do jakiejś gwałtownie przerwanej pracy. Jaya zalała nagła fala gniewu. Uznał, że zasłużył sobie na lepsze traktowanie. Zawsze wydawało mu się, że Joe go szanuje. Z płonącymi policzkami pobiegł do Nether Edge. Zostawił swój rower w pobliżu domu Joego – po incydencie w pobliżu kładki kolejowej uznał, że jego poprzednia kryjówka nie była bezpieczna – i powędrował wzdłuż nieużywanego już torowiska ku rzece. W zasadzie nie spodziewał się, że zobaczy Gilly – nie planowali spotkania tego dnia – jednak nie zdziwił się, gdy dojrzał ją na brzegu, z włosami opadającymi ku wodzie, dźgającą patykiem coś, co leżało na dnie. Zanim podniosła wzrok, podszedł do niej całkiem blisko.
Miała zaróżowioną twarz, pokrytą ciemnymi plamami, jakby przed chwilą płakała. Jednak Jay natychmiast odrzucił tę myśl. Gilly nigdy nie zdarzyło się uronić choćby łzy.
– O, to ty – rzuciła obojętnym tonem.
Nie odpowiedział. Wsunął ręce w kieszenie i próbował się uśmiechnąć, ale miał poczucie, że przybrał jedynie głupi wyraz twarzy. Tym bardziej że Gilly nie odwzajemniła uśmiechu.
– Co tam masz? – kiwnął głową w kierunku wody.
– Nic. – Wrzuciła patyk do rzeki i zaraz porwał go prąd. Woda była brązowa, mętna i spieniona. Włosy Gilly pokrywały kropelki deszczu, przylegające do jej loków na podobieństwo mnóstwa małych rzepów.
– Cholerny deszcz.
Jay bardzo chciał wówczas coś powiedzieć – coś, co wyprostowałoby wszystko pomiędzy nimi. Ale nad ich głowami wisiało ciężkie niebo, powietrze wysycał przytłaczający aromat dymu i klęski – niczym złowieszczy omen. Nagle Jay nabrał pewności, że już nigdy więcej nie zobaczy Gilly.
– Może pójdziemy na wysypisko? – zaproponował. – Kiedy tu schodziłem wydawało mi się, że jest tam mnóstwo nowego towaru. Czasopism i innych takich. No wiesz.
Gilly wzruszyła ramionami.
– E, nieee.
– Pogoda wymarzona do polowania na osy. – To była już czysta desperacja. Gilly do tej pory nigdy nie odmówiła wyprawy na gniazda os. A w czasie deszczu osy są śla mazarne i o wiele łatwiej podejść blisko do gniazda. – Chciałabyś, żebyśmy poszukali nowych gniazd? Pod mostem spostrzegłem takie miejsce, gdzie chyba udałoby się nam ich kilka znaleźć.
Ponowne wzruszenie ramion. Gilly potrząsnęła mokrymi lokami:
– Eee. Chyba mi się nie chce.
Tym razem cisza zapadła na dłużej – zdawała się ciągnąć w nieskończoność, rozwijać niczym cienka nić z ogromnego motka.
– Maggie zdecydowała, że wyjeżdżamy w przyszłym tygodniu – oznajmiła w końcu Gilly. – Przyłączamy się do ja kiejś cholernej komuny w Oxfordshire. Twierdzi, że tam czeka już na nią praca.
– Ach, tak.
W zasadzie Jay spodziewał się tej wiadomości. Przecież kiedyś już coś podobnego słyszał. Czemu więc, gdy mu ją zakomunikowała, poczuł straszliwy skurcz serca? Gilly siedziała zwrócona twarzą w stronę wody i z niezwykłą uwagą studiowała jej brunatną powierzchnię. W kieszeniach dłonie Jaya zacisnęły się w pięści. W tym momencie poczuł, że coś ociera mu się o palce. Talizman Joego. Był tłustawy w dotyku, wybłyszczony od ciągłego miętoszenia. Jay tak się przyzwyczaił, że ma go przy sobie, iż już nawet o nim nie pamiętał. Przykucnął obok Gilly. Poczuł zapach rzeki – kwaśny, metaliczny, jakby ktoś nasączył miedziane pensy amoniakiem.
– Czy jeszcze tu wrócisz?
– Nieee.
Na powierzchni wody musiało się znajdować coś szczególnie absorbującego, bo Gilly ani na moment nie odrywała od niej wzroku.
– Nie sądzę. Maggie twierdzi, że nadszedł czas, bym poszła do porządnej szkoły. Dość tej włóczęgi po kraju.
Ponownie poczuł eksplozję nienawistnej, irracjonalnej wściekłości. Spojrzał na wodę z obrzydzeniem. Nagle poczuł, że ma ochotę kogoś zranić – Gilly czy może siebie – i gwałtownie poderwał się na nogi.
„Cholera”, to najgorsze słowo, jakiego zdarzało mu się używać. Teraz jednak zdawało mu się, że niespodziewanie zdrętwiały mu usta. I serce. Zaczął ze złością kopać nogą brzeg rzeki i wyrwana kępa ziemi z trawą wpadła z pluskiem do rzeki. Gilly nie odwróciła w jego stronę wzroku.
Wówczas już go poniosło – zaczął jak w amoku uderzać czubkami butów w skraj brzegu, tak że ziemia i kępki traw poleciały na powierzchnię wody niczym grad. Część z nich sypnęła też w stronę Gilly, rozsypując się po jej dżinsach i haftowanej bluzce.
– Przestań natychmiast – powiedziała Gilly beznamięt nym głosem. – Czy musisz być aż tak cholernie dziecinny?
Pomyślał, że to prawda, że rzeczywiście zachowuje się dziecinnie, ale kiedy padło to z jej ust, poczuł ogarniającą go furię. Jak ona mogła akceptować ich rozstanie z taką obojętnością i tak po prostu. W głowie Jaya jakby nagle jakiś stwór ziewnął ponuro – ziewnął i skrzywił się w grymasie.
– W takim razie pieprzę to wszystko – oznajmił. – Znikam stąd.
Czując lekki zawrót głowy, odwrócił się i pomaszerował w stronę ścieżki nad kanałem, pewien, że ona go zawoła. Dziesięć kroków. Dwanaście. Dotarł do ścieżki, wciąż się nie oglądając, bo wiedział, że ona go obserwuje. Wszedł pomiędzy drzewa i gdy miał pewność, że Gilly już nie może go dojrzeć, spojrzał za siebie. Tymczasem ona wciąż siedziała w tym samym miejscu, nie patrzyła w jego stronę, nie zamierzała za nim podążyć, wpatrywała się nadal w powierzchnię rzeki z włosami opadającymi na twarz – w idiotycznych, srebrnych smużkach deszczu lejących się z gorącego, letniego nieba.
– Pieprzę to – rzucił jeszcze raz wściekle, tak by go usłyszała. Jednak i tym razem się nie odwróciła, więc w końcu to on zrobił zwrot na pięcie i ruszył przed siebie. Przepełniała go straszliwa złość, ale jednocześnie czuł się niczym przekłuty balon. Wkrótce dotarł do mostu.
Potem często zastanawiał się, co by się stało, gdyby wówczas wrócił lub gdyby ona spojrzała na niego w odpowiednim momencie. Co mógłby ocalić? Co odmienić? Zapewne wypadki na Pog Hill potoczyłyby się wtedy zupełnie inaczej. Być może nawet udałoby mu się pożegnać z Joem. W ten sposób natomiast, choć wtedy jeszcze tego nie wiedział, nie miał już nigdy w życiu ujrzeć ani Gilly, ani Joego.
41
Lansquenet, maj 1999
Nie widział starszego pana od dnia wizyty Mireille. Z początku jego nieobecność przynosiła mu ulgę, jednak w miarę upływu dni zaczął narastać w nim niepokój. Usiłował siłą woli sprawić, by Joe znów się pojawił, ale on z uporem pozostawał nieobecny, jakby na jego wizyty czy ich brak Jay nie miał najmniejszego wpływu. Ponowne odejście Joego pogrążyło go w dziwnym smutku. W każdej chwili Jay spodziewał się, że go zobaczy – w ogrodzie, doglądającego warzywnika; albo w kuchni, unoszącego pokrywkę rondla, by sprawdzić, co się gotuje. Nabierał dotkliwej świadomości nieobecności starszego pana. Ilekroć siadał do pisania, miał wrażenie, że przed jego oczami wciąż majaczy czarna dziura o kształtach Joego; bolał go fakt, że jakkolwiek usilnie się starał, nie był w stanie nastawić radia na stację ze starymi przebojami, podczas gdy Joemu przychodziło to z taką łatwością. Co gorsza, bez staruszka wątek jego powieści zamierał. Jay tracił pasję do pisania. Miał jedynie ochotę na alkohol, a tymczasem picie wzmagało w nim poczucie straty i samotności.
Wmawiał sobie, że to idiotyczne. Bo przecież nie można tęsknić za czymś, czego w rzeczywistości w ogóle nie było. A mimo to nie potrafił otrząsnąć się z poczucia opuszczenia, z przekonania, że wszystko potoczyło się najgorzej, jak mogło.
Gdybyś tylko wykazał nieco wiary.
A więc w tym tkwił problem, tak? W sile wiary. Jay z czasów Pog Hill nie miałby żadnych wahań. On wierzył we wszystko. W jakimś sensie Jay pojął, że musi wrócić do swojego dawnego „ja”, by skończyć to, co nigdy nie zostało zakończone pomiędzy nim a Joem owego lata 1977. Gdyby tylko wiedział, jak się do tego zabrać. Obiecał sobie, że dla tej sprawy zrobiłby absolutnie wszystko. Wszystko bez wyjątku.