Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Jasne. Kerry. Teraz rozumiał. Wiedziała tak wiele o Pog Hill Lane i o Joem. I, oczywiście, wiedziała bardzo dużo o samym Jayu. Miała swobodny dostęp do zdjęć, notatek, dokumentów. Przez pięć lat wysłuchiwała jego bardziej lub mniej bezładnych wspomnień i wynurzeń. Jaya ogarnął gwałtowny niepokój. Co tak właściwie jej powiedział? Jak wiele zdradził? Po tym, w jaki sposób ją zostawił, nie sądził, by miał prawo oczekiwać jakiejkolwiek lojalności czy dyskrecji z jej strony. Mógł mieć jedynie nadzieję, że zachowa się, jak na profesjonalistkę przystało, i pozwoli, by sprawy prywatne takimi pozostały. Zdał sobie nagle sprawę, że pomimo tych wszystkich wspólnych lat, nie zna Kerry na tyle dobrze, by przewidzieć, jak daleko rzeczywiście byłaby zdolna się posunąć.

W owym momencie to wszystko miało jednak zaledwie marginalne znaczenie. Tym, co liczyło się naprawdę, był jedynie Joe. Jay, niemal w upojeniu, uświadomił sobie, że zaledwie w przeciągu kilku godzin mógłby siedzieć w samolocie do Londynu, a stamtąd złapać ekspres jadący na północ, i w ten sposób już wieczorem znaleźć się na miejscu. Jeszcze tego samego dnia mógł się zobaczyć z Joem, a nawet zabrać go ze sobą do Francji, gdyby tylko starszy pan wyraził na to zgodę. Pokazałby mu Chateau Foudouin. W tym samym momencie wąski pasek gazetowego papieru wypadł spomiędzy pozostałych wycinków i wirując, opadł na podłogę. Jay podniósł go i odwrócił. Skrawek był zbyt mały, jak na prasowy artykuł. Pewnie dlatego do tej pory Jay go nie zauważył.

Na górze, wypisana odręcznie długopisem notka głosiła „Kirby Monckton Post”

Nekrologi – ciąg dalszy. Joseph Edwin Cox, zm. 15 września 1999 roku, po długiej chorobie.

Pocałunek słońca niesie przebaczenie

Śpiew ptaków to dla duszy radosna pieśń

Człek jest bliższy sercu Boga, gdy pracuje w ogrodzie

Niż w jakimkolwiek innym miejscu na ziemskim padole.

Jay wpatrywał się jak oniemiały w skrawek gazety. Niemal natychmiast wysunął on mu się spomiędzy palców, jednak Jay wciąż go miał przed oczami, błyszczący jasnym światłem pomimo chmurnego dnia. Jego świadomość odmawiała przyjęcia tego faktu do wiadomości. Miał pustkę w głowie. Nie mógł się na coś podobnego zgodzić. Przez dłuższy czas tkwił w bezruchu, nie patrząc na nic i nie myśląc o niczym.

59

Przez kolejne kilka dni miał wrażenie, że znalazł się w straszliwej próżni. Spał, jadł i pił jakby w malignie. Wszędzie, gdzie nie spojrzał, dostrzegał potworną czarną dziurę, układającą się w postać Joego, przesłaniającą wszelkie światło. Książka – tak bliska ukończenia – leżała całkiem zaniedbana; na jej kartkach złożonych w pudełku pod łóżkiem coraz grubszą warstwą osiadał kurz. Mimo że deszcz przestał padać, Jay nie był w stanie patrzeć na ogród. „Specjały”, pozbawione troskliwej opieki, zaczęły się nadmiernie rozrastać i wymagały natychmiastowego przesadzenia. Owoce, które zdołały przetrwać okres fatalnej pogody, teraz – potraktowane z najwyższą obojętnością – i tak spadały na ziemię, by tam zgnić. Chwasty, które nadzwyczajnie wybujały w czasie słoty, zaczęły brać ogród w posiadanie. W ten sposób w ciągu miesiąca po dotychczasowych wysiłkach Jaya mogło nie pozostać ani śladu.

Pocałunek słońca niesie przebaczenie…

Najgorsze z tego wszystkiego było to, że w końcu pozostał w nieświadomości. Mógł dotknąć wielkiej tajemnicy, ale ponownie – tak głupio, bez żadnego uzasadnienia – pozwolił, by mu się wymknęła z rąk. Nagle wszystko okazało się całkiem bezsensowne. Wciąż i wciąż próbował sobie wyobrazić, że Joe czai się jednak gdzieś za rogiem, by nagle wyskoczyć na niego z okrzykiem: A kuku! Niespodzianka! Że wszystko w końcu okaże się jednym wielkim żartem. Przemyślną intrygą uknutą przez przyjaciół czekających za kotarą z serpentynami i zabawnymi, piszczącymi tutkami w ustach, jak na przyjęciach urodzinowych. Karmił się nadzieją, że za chwilę ich ujrzy: Gilly, Maggie, Joego i wszystkich innych z Pog Hill, zdejmujących śmieszne maski, ukazujących prawdziwe oblicza. Wówczas jego poczucie nieszczęścia zamieni się nagle w wielką, nieoczekiwaną radość. Jednak w końcu Jay zrozumiał, że na takie przyjęcie nigdy już nie dostanie zaproszenia. A do tego nie pozostał mu choćby jeden jedyny „Specjał”. Wszystkie zostały wypite – jeżyna i czarny bez, i „tubera”, i dzika róża. A więc nie doświadczy już w życiu tej specjalnej magii. Już nigdy. Absolutnie nigdy.

Ja jednak wciąż wyczuwałam obecność tych szalonych trunków. Jakby część ich esencjonalnych treści wyparowała przed wypiciem i pozostała w tym miejscu równie wżarta w tynk i drewno, jak dym papierosowy i zapach karmelu. Powietrze wciąż nieustannie drgało od ich niegdysiejszej obecności – wibrowało, poświstywało śpiewnie, zdawało się zanosić śmiechem głośniej niż kiedykolwiek przedtem; kamień i dachówki, i polerowane drewno wciąż odbijały ich podniecone, entuzjastyczne szepty. Teraz już nigdy nie było tu całkowitej ciszy, kompletnego spokoju. Jednak Jay nie mógł tego usłyszeć. Stan, w którym się pogrążył, wykroczył już poza nostalgię – zdawał się całkowitą pustką, z której nic ani nikt nie miał mocy go już wyciągnąć. Jay bez przerwy przywoływał na pamięć te wszystkie chwile, gdy czuł do Joego żywą nienawiść. Gdy wpadał w furię na myśl o jego odejściu. Przypominał sobie te wszystkie straszne rzeczy, które powtarzał samemu sobie i opowiadał innym ludziom. Straszne rzeczy. Żałował tych lat, kiedy mógł bez trudu odnaleźć Joego, ale nie uczynił nic w tym kierunku. A przecież mógł chociażby wynająć detektywa. Zapłacić komuś za odnalezienie starszego pana, jeżeli sam nie potrafił się na to zdobyć. Zamiast tego czekał, aż Joe odnajdzie jego. Zmarnował te wszystkie lata z powodu bezsensownej dumy. A teraz nagle zrobiło się za późno.

Po głowie wciąż plątał mu się jakiś cytat, którego nie pamiętał dokładnie, ale w którym ktoś określił przeszłość jako wyspę otoczoną morzem czasu. Jay wypominał sobie teraz gorzko, że spóźnił się na ostatnią łódź mogącą zabrać go na tę wyspę. W ten sposób Pog Hill znalazło się na liście miejsc nieodwołalnie dla niego straconych. Nawet gorzej niż straconych. Wraz z odejściem Joego Jay nabrał niespodziewanego wrażenia, że Pog Hill nigdy nie istniało.

Pocałunek słońca niesie przebaczenie…

Joe jednak zdobył się na o wiele więcej. Pojawił się przecież w jego domu. Tego lata jeszcze żył, mieszkał przy dawnej Pog Hill Lane. „Wędrówka astralna”, tak powiedział. „To dlatego tak pioruńsko wiele sypiam ostatnimi czasy”. A więc mimo wszystko Joe przyszedł do niego. Próbował wszystko naprawić, załagodzić. Tymczasem przyszło mu umierać w samotności.

Nic nie mogło być w podobnej sytuacji lepszego dla Jaya niż obecność Rosy. Wizyty Marise także podnosiły go nieco na duchu. Przynajmniej z powodu obu tych kobiet musiał być całkiem trzeźwy w ciągu dnia. Nie wolno mu było zaniedbywać pewnych obowiązków, nawet jeżeli stały się jedynie bezsensownymi odruchami.

Marise spostrzegła, że w Jayu zaszła pewna zmiana, jednak miała zbyt wiele roboty na farmie, by poświęcić temu faktowi więcej niż przelotną myśl. Prace nad nowym systemem drenażowym zostały niemalże ukończone, w winnicy nie stała już woda, a Tannes wróciła do swoich brzegów. Co prawda Marise musiała wydać sporo ze swoich oszczędności, by zapłacić za materiały i robociznę, ale i tak czuła się pokrzepiona. Jeżeli udałoby się jej ocalić większość tegorocznych zbiorów, w kolejny rok mogłaby wchodzić z nie najgorszymi nadziejami na przyszłość. Może w końcu udałoby się jej zgromadzić dostateczną ilość pieniędzy, by wykupić tę ziemię – ostatecznie niezbyt atrakcyjną pod zabudowę, bo w większej części bagnistą. Dobrze wiedziała, że Pierre Emile nie będzie już teraz zainteresowany dzierżawą: miał z tego za mały dochód, a musiał utrzymać rodzinę w Tuluzie. Nie. Na pewno będzie chciał sprzedać. W to nie wątpiła. Powtarzała też sobie bez przerwy, że istniało duże prawdopodobieństwo, iż cena nie będzie zbyt wygórowana. Ostatecznie Lansquenet to nie Le Pinot. Wciąż miała nadzieję, że uda jej się zebrać dostateczną ilość gotówki. Wystarczy, by miała własne dwadzieścia procent ceny. Oby tylko Mireille nie próbowała popsuć jej szyków. Ale ostatecznie wyjazd Marise z wioski nie był w interesie starszej pani. Wręcz przeciwnie. Jednak Marise musiała wejść w posiadanie tych gruntów. Pozostawanie na łasce i niełasce umowy dzierżawnej stawało się nie do zniesienia. Mireille dobrze wiedziała dlaczego. Obie potrzebowały się nawzajem, bez względu na to, jak bardzo nienawistna była im ta myśl. Znalazły się w sytuacji dwóch wspinaczy na wysokiej górze, z których każdy dzierży jeden koniec liny. Gdy któryś z nich odpadnie od ściany, drugi też będzie musiał runąć.

69
{"b":"122921","o":1}