– No, może tylko jeden pasztecik. Rzeczywiście potrzeba mi kalorii.
Gdy zajęła się jedzeniem, Jay zabrał się za pocztę. Rachunek za elektryczność; kwestionariusz statystyczny z merostwa w Agen; mała, płaska paczuszka, zawinięta w brązowy papier, zaadresowana drobnym, starannym, niemal dobrze znanym charakterem pisma.
Opatrzona znaczkiem ze stemplem Kirby Monckton.
Jay poczuł, jak mu drżą ręce.
– Mam nadzieję, że to nie same rachunki – wtrąciła Po potte, częstując się kolejnym pasztecikiem. – Przykro by mi było, gdybym się tak wysilała tylko po to, by przynieść ci niechcianą makulaturę.
Jay z trudnością rozpakował pakiecik.
Dwukrotnie musiał odłożyć pakiecik, by ustało trzęsienie rąk. Papier pakowy był gruby, wzmocniony jeszcze kawałkiem tektury. Wewnątrz nie znalazł żadnej notatki, a jedynie kawałek żółtego papieru starannie owinięty wokół niewielkiej ilości czarnych nasion. Na papierze widniało tylko jedno słowo wypisane starannie ołówkiem: „Specjały”.
– Dobrze się czujesz? – zaniepokoiła się Popotte. Musiał wyglądać dziwacznie z kawałkiem papieru w jednej, nasionami w drugiej ręce, ustami szeroko rozwartymi ze zdumienia.
– To nasiona z Anglii… oczekiwałem tej przesyłki – wy krztusił Jay. – Ale zupełnie… zupełnie o tym zapomniałem.
Kręciło mu się w głowie od możliwych wyjaśnień. Poczuł się nagle odrętwiały, przytłoczony potęgą owej niewielkiej paczuszki nasion. Pociągnął potężny łyk kawy, a potem rozsypał nasiona po żółtym papierze i zaczął się im uważnie przyglądać.
– Nie wyglądają jakoś szczególnie – zauważyła Popotte.
– Nie, rzeczywiście nie wyglądają – zgodził się Jay. By ło ich najwyżej sto, więc nawet nie pokrywały całej jego dłoni.
– Na Boga jedynego, tylko przypadkiem nie kichnij – doszedł go zza pleców głos Joego i Jay niemal zrzucił na siona na podłogę. Starszy pan stał oparty o kuchenną szafkę, w tak nonszalanckiej pozie, jakby nigdy nie zniknął. Miał na sobie całkiem zwariowane szorty z madrasu, T-shirt z logo „Born to Run” Bruce’a Springsteena oraz swoje górnicze buty i kaszkiet. Gdy tak stał, wydawał się nadzwyczaj realny, ale wzrok Popotte ani przez moment nie zarejestrował jego obecności, mimo że zdawała się patrzeć wprost na niego. Joe uśmiechnął się szeroko i kon spiracyjnym gestem przytknął palec do ust.
– Spokojnie, chłopcze. Nie ponaglaj jej – oznajmił ła godnie. – Ja tymczasem rzucę okiem na ogród.
Jay nie odrywał od niego wzroku, gdy spacerowym krokiem wymaszerował z kuchni w stronę warzywnika, z trudem zwalczając w sobie przymus, by pobiec za nim. Popotte odstawiła kubek z kawą i spojrzała na niego zaciekawionym wzrokiem.
– Monsieur Jay, czy przypadkiem nie smażyłeś dzisiaj dżemu?
Pokręcił przecząco głową. Poza jej ramieniem, przez kuchenne okno, widział Joego pochylającego się nad prowizorycznie skleconym inspektem.
– Hmm. – Popotte wciąż wyglądała na nieprzekonaną i mocno wciągała nosem powietrze. – Wydawało mi się, że snuje się tu szczególny zapach. Czarnej porzeczki. Palonego karmelu.
A więc ona też wyczuła jego obecność. Na Pog Hill Lane zawsze królowały podobne zapachy – drożdży, owoców, skarmelizowanego cukru – czy w danej chwili Joe robił wino, czy też nie. Owa woń przenikała chodniki w jego domu, zasłony, drewniane meble. Zawsze ciągnęła się za Joem, przesiąkała jego ubrania, a nawet przedzierała się przez odór dymu papierosów.
– Chyba powinienem zabrać się z powrotem do roboty – oznajmił Jay, starając się, by jego głos brzmiał bezna miętnie. – Te nasiona powinny jak najszybciej znaleźć się w gruncie.
– Naprawdę? – Tym razem Popotte wbiła w nasiona szczególne spojrzenie. – A więc to coś specjalnego?
– No właśnie – odparł. – Coś nadzwyczaj specjalnego.
48
Pog Hill, jesień, 1977
Wrzesień nie przyniósł nic lepszego. Na listach przebojów znów królował Elvis – tym razem z utworem „Way Down”. Jay apatycznie przygotowywał się do nadchodzącej małej matury. Pozornie życie wróciło do normy. Niemniej nie opuszczało go poczucie zbliżającej się katastrofy, pogłębiane jeszcze, o dziwo, przez monotonność codziennej egzystencji. Do tej pory nie miał żadnych wiadomości ani od Joego, ani od Gilly, co go rozczarowywało, mimo że nie dziwiło, gdy brał pod uwagę fakt, że opuścił Kirby Monckton, nie żegnając się z żadnym z nich. Do tego wszystkiego paparazzi z magazynu „Sun” sfotografowali jego matkę uwieszoną na ramieniu dwudziestoczteroletniego instruktora aerobiku przed wejściem do któregoś z klubów w Soho, w wypadku samochodowym zakończył życie Marc Bolan, zaś zaledwie kilka tygodni później Ronnie Van Zant i Steve Gaines z zespołu Lynyrd Skynyrd zginęli w katastrofie samolotowej. Nagle Jay nabrał przekonania, że wszystko i wszyscy wokół niego zaczynają umierać, rzeczywistość zapada w nicość, a na dodatek nikt inny tego nie dostrzega. Jego rówieśnicy zajmowali się pokątnym paleniem papierosów i wymykali się do kina w godzinach bezwzględnego zakazu opuszczania internatu. Jay patrzył na nich z wyraźną pogardą. Sam właśnie rzucił palenie. Teraz wydawało mu się to bezsensowne i do tego dziecinne. Przepaść pomiędzy nim a kolegami z klasy zdawała się wciąż powiększać. Niekiedy miał wrażenie, że jest od nich co najmniej dziesięć lat starszy.
Nadeszło święto 5 listopada. Wszyscy jego koledzy zgromadzili się wokół wielkiego ogniska i zajęli się pieczeniem ziemniaków. Jay pozostał w sypialni i przyglądał się temu wszystkiemu z daleka. W powietrzu unosił się gorzkawy, nostalgiczny aromat. Od ognia odrywały się płonące iskry i poprzez zasłonę dymu ulatywały ku ciemnemu, pogodnemu niebu. Jay czuł zapach smażonego tłuszczu i swąd odpalanych petard. Po raz pierwszy od końca sierpnia zdał sobie sprawę ze swojej tęsknoty za Joem.
W grudniu nie wytrzymał i uciekł.
Wziął ciepłą kurtkę, śpiwór, tranzystorowe radio i trochę pieniędzy. Wszystko to zapakował do niewielkiej podróżnej torby. Na zwolnieniu podrobił podpis matki, po czym opuścił szkołę tuż po śniadaniu, by w ciągu jednego dnia przebyć jak największy kawał drogi. Złapał okazję z centrum miasta na wylotową szosę szybkiego ruchu, a potem kolejną z autostrady Ml do Sheffield. Wiedział dokładnie, dokąd zmierza.
Dotarcie do Kirby Monckton zajęło mu całe dwa dni. Po opuszczeniu autostrady głównie posuwał się na piechotę, skracając sobie drogę przez pola i pagórkowate wrzosowiska. Ułożył się do snu w wiacie autobusowej, ale po jakimś czasie dojrzał zbliżający się policyjny samochód patrolowy i od tego czasu nie odważył się już na żaden dłuższy postój – bał się, że zostanie zgarnięty. Było zimno, ale na szczęście nie padał śnieg, mimo że niebo wyglądało ponuro. Jay wciągnął na siebie wszystkie ubrania, które zabrał ze sobą, a i tak nie mógł się rozgrzać. Na stopach miał odciski, jego buty pokrywała skorupa błota, on jednak myślał jedynie o Pog Hill Lane i o tym, że Joe na pewno na niego czeka w swoim domu przepełnionym aromatem gorącego dżemu i suszonych jabłek, z ciepłą kuchnią oraz grającym radiem ustawionym na parapecie wśród pomidorowych krzaczków.
Gdy przybył na miejsce, zbliżał się wieczór. Ledwo wczołgał się ostatnie parę metrów na górę Pog Hill, przerzucił torbę przez murek ogrodzenia Joego, po czym sam przez niego przeskoczył. Podwórze wyglądało na kompletnie zapuszczone.
Wrażenie równie zaniedbanej robiła działka – pusta i niezagospodarowana. Joe doskonale spisał się ze swoim kamuflażem. Nawet z bliska odnosiło się wrażenie, że w tym domu nikt nie mieszka już od kilku miesięcy. Pomiędzy kamiennymi płytami głównej ścieżki wyrosły chwasty zwarzone teraz zimnem, posrebrzone przymrozkiem. Okna wciąż były zabite deskami, a drzwi zamknięte na głucho.
– Joe! – Jay zaczął walić do drzwi. – Joe?! Otwórz, proszę.
Żadnego odzewu. Dom wydawał się całkiem pozbawiony życia, uśpiony pod zimowym woalem. Pod gorączkowym naciskiem dłoni Jaya, klamka grzechotała bez wyrazu. Z wnętrza domu dobiegał go jedynie dźwięk własnego głosu – głuche echo rozbrzmiewające w wydrążonej jaskini.