– Joe!
– To opuszczony dom, chłopcze.
Znad murku wyzierała twarz starej kobiety. Jej ciemne oczy płonęły ciekawością pod żółtym obrzeżem chustki. Jay mgliście ją kojarzył; często odwiedzała Joego w ich pierwsze wspólne lato i niekiedy przynosiła placek z truskawkami w zamian za warzywa z działki.
– Pani Simmonds?
– O juści. Zapewne szukasz Joego Coxa, hę? Jay skinął głową.
– On odszedł. Myślałam nawet, że już jego dni dobiegły końca, ale nasza Janice rzekła, że po prostu zabrał się i poszedł stąd. Zabrał się i poszedł – powtórzyła. – Tu już go nie znajdziesz.
Jay wybałuszył na nią oczy. To było niemożliwe. Joe na pewno nie odszedł. Przecież mu obiecał…
– Miarkują wyburzyć Pog Hill Lane – pani Simmonds wyraźnie miała ochotę na pogawędkę. – Wybudują tu jakieści luksusowe apartamenta. Nie powiem, chętnie zażyję wygód, po tym wszystkim, co przeszłam.
Jay całkowicie ją zignorował.
– Wiem, że tu jesteś, Joe! Wychodź! Wychodź lub otwieraj, do jasnej cholery!
– Taki język jest tu całkiem nie na miejscu – zauważy ła pani Simmonds.
– Joe! Joe! Otwieraj! Joe!!!
– Miarkuj się, chłopcze, albo zadzwonię po policję. Jay rozpostarł ramiona w pokojowym geście.
– OK. OK. Przepraszam. Już sobie stąd idę. Proszę mi wybaczyć.
Poczekał, aż poszła. Potem znów podpełzł pod dom i zaczął go okrążać, pewien, że Joe tu gdzieś jest, być może gniewa się na niego i z tego powodu nie może się już doczekać, by Jay stąd zniknął. Przecież już raz dał się nabrać. Dlatego teraz dokładnie przeszukał zarośniętą zielskiem działkę, pewien, że natknie się na Joego doglądającego swoich drzew lub roślin w cieplarni urządzonej w budce dróżnika. Tymczasem nie odnalazł żadnych śladów niedawnej bytności starszego pana. Dopiero gdy zdał sobie sprawę z tego, czego mu wokół brakuje, zaczęła docierać do niego brutalna rzeczywistość. Nie ujrzał ani jednego runicznego znaku, ani kawałka czerwonej wstążki czy magicznego piktogramu na pniu bądź kamieniu. Flanelowe saszetki zniknęły z obrzeży cieplarni, ze ścian domu, z gałęzi drzew. Staranne aranżacje z kamyków na ścieżkach zmieniły się w bezładną masę piasku i żwiru. Ze ścian szopy na narzędzia i oranżerii zniknęły wykresy faz księżycowych, z drzew – zazwyczaj przylepione przezroczystą taśmą – magiczne symbole. Wszystko, co Joe stosował jako ochronę swego terytorium, przestało istnieć. Część inspektów była zupełnie pozbawiona szyb, co skazywało rosnące wewnątrz rośliny na dostosowanie się do niekorzystnych warunków – lub śmierć. Natomiast po sadzie walała się nieprawdopodobna ilość spadów – teraz szarobrązowych, niemal wtopionych w ściętą chłodem glebę. Były ich tam dosłownie setki – gruszek, jabłek, wiśni i śliwek. I właśnie wtedy Jay pojął wreszcie całą prawdę. Dopiero wtedy, gdy ujrzał te spady.
Joe naprawdę odszedł.
Jay zdołał podważyć kuchenne drzwi i wszedł do opuszczonego domu. Unosił się tam paskudny odór – jakby owoców gnijących w zawilgłej piwnicy. W kuchni krzaczki pomidorów wypuściły w ciemności monstrualne, bardzo jasne pędy, wyciągające swe delikatne palce w stronę wąskiej smużki światła dochodzącej od zabitego deskami okna. Część z nich, z kompletnie wysuszoną ziemią umierała rozciągnięta na zlewie. Najwyraźniej Joe zostawił wszystko w nienaruszonym stanie: czajnik na wygasłej fajerce, na półce – pudełko z herbatnikami (kilka z nich wciąż było w środku, czerstwych, ale jeszcze jadalnych), na haczyku za drzwiami – kapotę. Elektryczność nie działała, jednak z kuchni do piwnicy wpadało dostatecznie dużo światła, by zobaczyć rzędy butelek, słoików i gąsiorów poustawianych starannie na półkach, błyskających niczym klejnoty w podmorskim świetle.
Jay zabrał się za przeszukiwanie domu. Niewiele tu znalazł; Joe nigdy nie przykładał wagi do posiadania przedmiotów. I niemal wszystkie je pozostawił – praktycznie nic nie zabrał ze sobą. Zniknęła jedynie jego stara torba z narzędziami, „Zielnik Culpepera” i kilka ubrań – między innymi górniczy kask i buciory. Kredens na nasiona wciąż stał przy łóżku, ale gdy Jay zaczął otwierać szuflady, okazało się, że ich zawartość zniknęła. Po nasionach, korzeniach, paczuszkach, kopertach i starannie opisanych zawiniątkach ze zbrązowiałej gazety nie zostało ani śladu. Wewnątrz kredensu był teraz tylko kurz.
A więc dokądkolwiek udał się Joe, zabrał swoje nasiona ze sobą.
Gdzie jednak pojechał? Jego mapy wciąż wisiały na ścianach opisane drobnym, nieporadnym pismem, ale żaden znak na nich nie dawał pojęcia o celu obecnej wyprawy Joego. W jego dotychczasowych podróżach nie sposób było się dopatrzyć jakiegoś schematu; kolorowe linie krzyżowały się w wielu miejscach: Brazylia, Nepal, Haiti, Gujana Francuska. Jay zaczął nawet grzebać pod łóżkiem, ale znalazł tam jedynie kartonowe pudło pełne starych czasopism. Zaintrygowany, wyciągnął je na wierzch. Joe nigdy nie wykazywał szczególnego zamiłowania do lektury. Poza „Zielnikiem Culpepera” i niekiedy gazetą, starszy pan bardzo rzadko coś czytywał, a gdy już to robił, brnął przez linijki, marszcząc brwi, z powolnością człowieka, który zakończył edukację w wieku czternastu lat, wodząc palcem po tekście. Czasopisma, które znalazł, były stare, nieco wyblakłe, ale bardzo starannie poukładane w pudle, przykryte od góry odpowiednio przyciętą tekturką, aby nie niszczył ich kurz. Szokujące daty na egzemplarzach: 1947, 1949, 1951, 1964… Bardzo stare czasopisma o bardzo charakterystycznych, żółtoczarnych okładkach. Stare roczniki „National Geographic”.
Jay usiadł na podłodze i przez kilka minut przerzucał ich stronice skruszałe z powodu wieku. Niespodziewanie znalazł w tych magazynach ukojenie, jakby dotykając ich gładkiego papieru, znajdował się nagle bliżej Joego. Bo przecież te zdjęcia pokazywały miejsca, które Joe widział na własne oczy, ludzi, między którymi żył – być może trzymał te egzemplarze jako pamiątki swoich długoletnich podróży.
Gujana Francuska, Egipt, Brazylia, Południowa Afryka, Nowa Gwinea. Niegdyś iskrzące barwami okładki leżały jedna przy drugiej na podłodze pokrytej kurzem. Jay zauważył, że Joe pozaznaczał niektóre akapity ołówkiem, porobił notatki na marginesach. Haiti, Południowa Afryka, Turcja, Antarktyka. To były jego wyprawy, szlaki wielu lat jego życia. Każdy opatrzony datą, opisem, tajemnymi znaczkami w wielu kolorach.
Datą i opisem.
Lodowaty dreszcz strasznego podejrzenia zaczął spływać mu wzdłuż kręgosłupa.
Zaczął przewracać strony i nagle nabrał przeraźliwej pewności. Wszystko zrozumiał. Te mapy. Te anegdoty. Egzemplarze „National Geographic” datujące się jeszcze niemal z czasów wojny…
Oniemiały wpatrywał się w czasopisma, próbując znaleźć jakieś inne wyjaśnienie, inny powód. Ale nic innego nie przychodziło mu do głowy.
A więc nigdy nie było żadnych wieloletnich wypraw. Joe Cox był górnikiem przez całe swoje życie – od dnia, gdy skończył szkołę, do dnia, gdy przeszedł na emeryturę. Kiedy zamknięto kopalnię w Nether Edge osiadł w swoim komunalnym domku na Pog Hill Lane, żył z górniczej emerytury – i może jeszcze renty inwalidzkiej, przyznanej z powodu okaleczonej lewej dłoni – oddając się marzeniom o podróżach. Wszystkie jego przeżycia, opowieści, niezwykłe przygody, zuchwałe wyczyny, momenty grozy, kobiety na Haiti, tabory cygańskie – miały swoje źródło w stosie czasopism. Były równie fałszywe jak jego magia, alchemia dla laików, te niby cenne nasiona w rzeczywistości pochodzące zapewne ze sprzedaży wysyłkowej czy od okolicznych ogrodników. Joe cały czas siedział samotnie w domu i snuł swoje marzenia – swoje ohydne kłamstwa.
Kłamstwa. Wszystko wokół Joego było jedynie fałszerstwem, oszustwem i jednym, wielkim kłamstwem.
Jaya ogarnęła nagła wściekłość. Kompletnie irracjonalna – ale wywołana cierpieniem i niepewnością ostatnich kilku miesięcy; odejściem Gilly i zdradą starszego pana; zachowaniem rodziców, jego samego, życiem w szkole; konfrontacją z Zethem, Głendą i jej bandą; walką z osami. Jego straszna złość, gniew na wszystko przerodziły się na moment w potężną, gwałtowną furię. Porozrzucał czasopisma po całej podłodze, po czym zaczął je kopać i deptać. Poszarpał okładki, zaczął rozcierać butami zdjęcia, tworząc z nich bezładną masę pyłu i błota. Pozrywał mapy ze ścian. Przewrócił pusty kredens na nasiona. Potem zbiegł do piwnicy i porozbijał wszystko, co wpadło mu w oko – butelki, słoiki, przetwory owocowe i alkohol. Jego buty głośno chrzęściły na potłuczonym szkle.