Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Z dna butelki wydobył się szkarłatny, stłumiony chichot. Jay otworzył oczy, nieswój, nagle przekonany, że ktoś go obserwuje. W mdłym świetle dżdżystego dnia osad z dna zdawał się niemal czarny – czarny i syropowaty, jak melasa. Do tego, z miejsca w którym leżał, szyjka butelki robiła wrażenie pulsującej niezwykłym ruchem – jakby coś gorączkowo usiłowało z niej umknąć. Jay usiadł gwałtownie i wytężył wzrok. Do środka butelki wleciało kilka os zwabionych słodyczą. Dwie pełzały niemrawo po szyjce. Inna tłukła się od wewnątrz o ścianki, zwabiona tam tym, co pozostało na dnie. Jayem wstrząsnął dreszcz. Osy miewają zwyczaj chowania się w butelkach i puszkach z napojami. Doświadczył tego na własnej skórze. Użądlenie wewnątrz ust jest nie tylko bardzo bolesne, ale i niebezpieczne. Osa pełzła ciężko po ściankach butelki. Miała skrzydła całkiem oklejone syropem. Zdawało mu się, że wewnątrz butelki brzęczy frenetycznie, ale być może był to zew samego wina, mącącego powietrze gorącym, radosnym aromatem unoszącym się ku górze niczym słup czerwonego dymu – szczególny znak lub ostrzeżenie.

Niespodziewanie bliskość gniazda os wzbudziła w nim odrazę. Teraz nabrał już pewności, że słyszy krzątaninę owadów dochodzącą spod cienkiej skorupy ziemi. Wyprostował się, gotów, by stąd iść, gdy nagle ogarnęła go szaleńcza lekkomyślność i zamiast odejść, Jay przysunął się jeszcze bliżej gniazda.

„Gdyby była tu Gilly…”

Nostalgia opadła go, nim zdołał cokolwiek na to poradzić. Złapała go równie silnie i niespodziewanie, jak splątany, kolczasty pęd jeżyny. Być może działo się tak za sprawą aromatu wydobywającego się z butelki lub wina rozlanego po ziemi – tych woni zatrzymanych w czasie miesięcy dawno minionego lata – odurzającej, przyćmiewającej wszelkie inne zapachy. Radio wiszące na gałęzi wydało suchy trzask, po czym rozległo się „I Feel Love”. Jayem ponownie wstrząsnął dreszcz.

To idiotyczne, wmawiał sobie. Teraz już nie musiał nikomu niczego udowadniać. Od czasu gdy puścił z dymem ostatnie gniazdo os, minęło dwadzieścia lat. Teraz byłoby to idiotycznie lekkomyślne, zabójcze – typowe jedynie dla dziecka błogo nieświadomego ewentualnych konsekwencji. Poza tym…

Jakiś głos – wina, jak mu się zdawało, choć być może dochodził on z wnętrza pustej butelki – zabrzmiał zachęcająco, a jednocześnie lekko pogardliwie. Przypominał nieco głos Gilly, a nieco – Joego. Był niecierpliwy, ale i rozbawiony pod pozorami irytacji. „Gdyby była tu Gilly, nigdy byś nie stchórzył”.

Po drugiej stronie rzeki coś się poruszyło w wysokiej trawie. Przez chwilę Jayowi wydawało się, że ją zobaczył – chmurę rudości, która mogłaby być jej włosami i jakiś pasiasty T-shirt czy pulower.

– Rosa?

Żadnej odpowiedzi. Wpatrywała się w niego spomiędzy wysokich traw zielonymi oczami błyszczącymi z ciekawości. Teraz, gdy wiedział, w którą stronę skierować wzrok, widział ją już wyraźnie. Z niedalekiej odległości dobiegło go też beczenie kozy.

Zdawało mu się, że Rosa patrzy na niego zachęcająco i do tego wyczekująco. Pod sobą słyszał bzyczenie os – dziwny, żywo pulsujący dźwięk – jakby pod ziemią coś gwałtownie i burzliwie fermentowało. Ów dźwięk, w połączeniu ze wzrokiem Rosy, to było dla niego za wiele. Poczuł przypływ nagłego uniesienia, radości odejmującej mu lat, sprawiającej, że znów poczuł się, jakby był niezwyciężonym, butnym czternastolatkiem.

– Tylko popatrz – powiedział do dziecka, po czym podszedł do gniazda os.

Rosa wpatrywała się w niego intensywnie. Jay poruszał się niezgrabnie, centymetr po centymetrze przesuwając się w stronę brzegu. Szedł z nisko opuszczoną głową, jakby w ten sposób mógł oszukać osy i sprawić, że stanie się dla nich niewidoczny. Kilka owadów natychmiast siadło mu na plecach. Rosa patrzyła pilnie, jak Jay wyciągał z kieszeni chusteczkę. W drugim ręku trzymał zapalniczkę – tę samą zapalniczkę, którą oferował Rosie owego dnia nad brodem. Delikatnie otwarł zapalniczkę i namoczył chustkę płynnym gazem. Dzierżąc teraz chusteczkę przed sobą, na wyciągnięcie ramienia, podszedł do samego gniazda. Pod nawisem brzegu znajdowała się dużo większa dziura – być może kiedyś wykorzystywana przez szczury. Wokół niej – błotny plaster. Jay zawahał się przez moment, po czym upatrzył sobie odpowiednie miejsce i wetknął chustkę do gniazda, pozostawiając jedynie rożek materiału dyndający niczym lont. Spojrzał na niespuszczającą z niego wzroku Rosę i uśmiechnął się szeroko.

Banzai.

A więc jednak musiał być pijany. Tylko w ten sposób mógł sobie później wyjaśnić to, co w niego nagle i niespodziewanie wstąpiło, chociaż w owej chwili w ogóle nie miał takiego poczucia. Wtedy wydawało mu się, że z nim wszystko w porządku. Czuł się wspaniale. Unosił się na fali. Zadziwiające, jak błyskawicznie sobie wszystko przypomniał. I wystarczyło, że tylko raz pstryknął zapalniczką. Płomień natychmiast zajął tkaninę z niewiarygodną gwałtownością. W tej dziurze musiało być mnóstwo tlenu. Cudownie. Przez moment Jay żałował, że nie ma przy sobie petard. Sekunda czy dwie upłynęły bez żadnej reakcji ze strony os, po czym z pół tuzina z nich wystrzeliło z dziury niczym płonące iskry. Jaya zalała fala euforii. Teraz był gotów do ucieczki. W ten sposób popełnił pierwszy poważny błąd. Przecież Gilly zawsze go uczyła, że powinien przede wszystkim znaleźć sobie dobre schronienie i trzymać się blisko ziemi – najlepiej pod jakimś korzeniem czy za ściętym pniakiem – w momencie gdy wściekłe osy wylatywały z gniazda. Tym razem Jay zbytnio skoncentrował się na Rosie i zapomniał o przestrogach. Owady ruszyły na niego przerażającą falą, gdy uciekał w krzaki. I to był drugi błąd. W podobnej sytuacji nigdy nie należy biegać. Ruch przyciąga osy, i do tego je rozjusza. Stąd, jeżeli nie znalazło się odpowiedniej kryjówki, najlepiej położyć się na ziemi i zakryć twarz dłońmi. A tymczasem on nagle spanikował. Czuł zapach palącego się gazu i jeszcze inny, ohydny swąd – jakby palącego się dywanu. Poczuł użądlenie w ramię i dłonią trzasnął w osę. W tym samym momencie zaczęło go żądlić naraz kilka os – wściekle, niepohamowanie, przez T-shirt, w dłonie i w ramiona. Przelatywały mu koło uszu ze świstem niczym pociski, zaciemniając powietrze. W tym momencie Jay stracił już resztki zimnej krwi. Przeklął szpetnie i zaczął walić rękami po całym ciele. Następna osa użądliła go pod lewym okiem, wywołując silny, przewlekły ból całej twarzy i wtedy już Jay na oślep ruszył przed siebie, w dół przecinką, po czym wskoczył do rzeki. Gdyby poziom wody był niższy, pewnie skręciłby kark. Jednak dzięki deszczom ten skok uratował go przed rozwścieczonymi owadami. Jay uderzył o powierzchnię rzeki twarzą, zanurzył się, wrzasnął, zachłysnął mętną wodą, wypłynął, zanurzył ponownie, skierował w stronę przeciwległego brzegu i minutę później znalazł się, uniesiony prądem, kilka metrów dalej w dole rzeki, w koszulce lepkiej od potopionych os.

Ogień, który podłożył pod gniazdo zdążył już wygasnąć. Jay pluł rzeczną wodą. Kaszlał i przeklinał, drżąc na całym ciele. Lato z czasów, gdy miał czternaście lat, nigdy nie wydawało się równie odległe jak w tej chwili. Z wyspy położonej gdzieś na krańcach czasu dobiegło go echo śmiechu Gilly.

Po tej stronie rzeka była o wiele płytsza. Jay dobrnął do brzegu i dźwigając się na czworakach, opadł w kępę trawy. Ramiona i dłonie już mu puchły od tuzina użądleń, natomiast oko miał spuchnięte niczym bokser po walce. Czuł się co najmniej tak jak tygodniowe zwłoki.

Powoli zaczął zdawać sobie sprawę z obecności Rosy przyglądającej mu się uważnie ze swojego dogodnego punktu obserwacyjnego położonego powyżej miejsca, w którym się znajdował. Bardzo rozsądnie cofnęła się w głąb, by uniknąć ataku rozjuszonych os, niemniej wciąż ją widział przycupniętą na górnej żerdzi, tuż przy bramie, obok smoczej głowy. Wyglądała na zaciekawioną, ale nieprzejętą niedawnymi wydarzeniami. W pobliżu jej mała kózka skubała trawę.

– Nigdy więcej – wydyszał Jay. – Mój Boże, nigdy więcej.

53
{"b":"122921","o":1}