W kartonach upchniętych po kątach całego domu znajdowało się mnóstwo innych przydatnych rzeczy: naczynia stołowe na strychu, narzędzia w szopie na drewno, cały kufer obrusów i pościeli, jakimś cudem zachowanej w nietkniętym stanie pod pudłem pełnym potłuczonych fajansów. Jay wyciągnął sztywne od krochmalu prześcieradła, pożółkłe na brzegach, każde z wyhaftowanym zawiłym monogramem, w którym inicjały D.F. splatały się ponad girlandą róż. Zapewne była to wyprawa ślubna jakiejś panny młodej sprzed stu czy nawet dwustu lat.
Na górze Jay znalazł też i inne skarby: sandałowe puzderka z chusteczkami do nosa; miedziane rondle zmatowione szlachetną patyną; stare radio – jeszcze zapewne przedwojenne z lekko uszkodzoną obudową i pokrętłami wielkimi niczym gałki u drzwi. Najwspanialszy jednak wydał mu się olbrzymi kredens na przyprawy, wykonany z czarnego dębu, z szufladami wciąż jeszcze opisanymi zblakłym atramentem w kolorze ochry – Cannelle, Poivre Rouge, Lavende, Menthe Verte. Ich wnętrza – przysypane pyłem ziół i przypraw – nadal wydzielały aromatyczne wonie i barwiły palce kolorami cynamonu, imbiru, papryki czy tamaryszku. Był to nadzwyczaj fascynujący mebel. Zasługiwał na lepsze miejsce, niż ten pusty, na wpół zrujnowany dom. Jay obiecał sobie solennie, że przy najbliższej okazji zniesie kredens na dół i starannie odrestauruje.
Joe z miejsca zakochałby się w tym meblu.
Niepostrzeżenie zapadły ciemności i Jay, acz niechętnie, zrezygnował z dalszej eksploracji domu. Zanim położył się na nowym posłaniu, jeszcze raz starannie zlustrował stan swojej kostki: był zaskoczony i bardzo uradowany, gdy ujrzał w jak niezwykłym tempie zranione miejsce się goi. Teraz w zasadzie nawet nie potrzebował już maści z arniki, po którą przezornie wstąpił do apteki w Agen.
Pokój nagrzał się przyjemnie, żar z kominka tańczył ciepłym refleksem na pobielonych ścianach. Wciąż jeszcze było wcześnie – nie później niż ósma – ale już bardzo dokuczało mu zmęczenie, położył się więc na łóżku i, wpatrzony w ogień, zaczął snuć plany na nadchodzący dzień. Zza zamkniętych okiennic dobiegał poświst wiatru w ogrodzie, ale dzisiejszego wieczoru ten dźwięk nie niósł ze sobą niczego złowieszczego. Wręcz przeciwnie – w jakiś niesamowity sposób wszystkie odgłosy wydały mu się teraz swojsko znajome: szum bryzy, niedalekiej rzeki, stworzeń nocy nawołujących się w mroku, a także płynący ponad bagniskami dźwięk kościelnego dzwonu. Ogarnęła go nagłą falą nostalgia – za Gilly, za Joem, za Nether Edge i tym ostatnim dniem na torowisku poniżej Pog Hill Lane; za tymi wszystkimi przeżyciami, których nigdy nie opisał w „Ziemniaczanym Joe”, ponieważ były zbyt naznaczone rozczarowaniem, by umiał je ubrać w słowa.
Wydał z siebie senny, chrapliwy śmiech. Sytuacje przedstawione w „Ziemniaczanym Joe” niewiele miały wspólnego z faktycznymi wydarzeniami. Były czystym wymysłem, tęsknym marzeniem, naiwnym odtworzeniem owych magicznych, strasznych miesięcy. Nadawały znaczenie czemuś, co było tego znaczenia całkowicie pozbawione. W powieści Jaya Joe był rubasznym, przyjaznym staruszkiem, wprowadzającym go w dorosłe życie, natomiast Jay stanowił uosobienie swawolnego chłopca, uroczo niewinnego. Podkoloryzował własne dzieciństwo, okres dojrzewania przedstawił jako czarowny czas. W zapomnienie poszły wszystkie te chwile, gdy starszy pan śmiertelnie go nudził, męczył, doprowadzał do wściekłości. W zapomnienie poszły te momenty, które kazały Jayowi wierzyć w szaleństwo Joego. Nie wspomniał też słowem o jego zniknięciu, zdradzie i kłamstwach; wszystko zostało przyklepane, wygłuszone przez nostalgię. Nic dziwnego, że każdy zachwycał się tą powieścią. Ucieleśniała triumf oszustwa, zwycięstwo fanaberii nad rzeczywistością, przedstawiała dzieciństwo, jakie każdy chciałby mieć, ale którego nikt tak naprawdę nigdy nie miał. „Ziemniaczany Joe” to była książka, którą mógłby napisać sam Joe. Stanowiła kwintesencję najgorszego kłamstwa: treści pełnej półprawd, ale zafałszowanej w swej istocie.
– Trzeba ci było wrócić, wiesz? – oznajmił Joe rzeczowym tonem. Rozsiadł się na stole tuż obok maszyny do pisania, trzymając w dłoni kubek z herbatą. Tym razem zamiast koszulki z logo Thin Lizzy miał na sobie T-shirt z trasy koncertowej Pink Floydów promującej płytę „Animals”.
– Czekała wtedy na ciebie, ale żeś się nie pojawił. A ona nie zasługiwała na coś takiego, chłopcze. Nawet piętnastolatek powinien zdawać sobie z tego sprawę.
Jay wpatrywał się w niego wytrzeszczonymi oczami. Joe robił wrażenie istoty z krwi i kości. Jay przytknął dłoń do czoła, ale było chłodne.
– Joe.
Oczywiście zdawał sobie sprawę, o co chodzi. To rezultat tego ciągłego rozmyślania o starym przyjacielu, podświadomego pragnienia odnalezienia go w tym miejscu, urzeczywistnienia najżarliwszego pragnienia Joego.
– Nigdy nie próbowałeś się dowiedzieć, dokąd pojechały, hę?
– Nie.
Czuł się idiotycznie, przemawiając do wytworu własnej wyobraźni, ale jednocześnie ogarniało go szczególne ukojenie. Joe zdawał się słuchać jego słów nadzwyczaj uważnie, z głową lekko przechyloną na jedną stronę, z kubkiem trzymanym miękko w palcach.
– I kto to mówi! Ty, który mnie opuściłeś. Po tym wszystkim, co obiecałeś. Zostawiłeś mnie i nawet nie po wiedziałeś słowa na pożegnanie. – Mimo że był to tylko sen, Jay usłyszał gniew wrzący we własnym głosie. – I te raz to właśnie ty mi mówisz, że ja powinienem był wrócić.
Joe wzruszył ramionami, nieporuszony.
– Ludzie ruszają przed siebie – stwierdził ze spokojem. – By się odnaleźć, by się zatracić – nieważne. Wybrać swoje przeznaczenie. Czyżeż ty nie robisz tego właśnie w tej chwili? Czy nie uciekasz?
– Nie wiem – odparł Jay. – Sam nie wiem, co robię.
– Ta Kerry, i w ogóle – ciągnął Joe, jakby wcale nie słyszał słów Jaya. – Ona była całkiem inna. Nigdy nie wiedziałeś, gdzie twoje szczęście. – Uśmiechnął się szeroko. – Czy wiesz, że ona nosi zielone szkła kontaktowe?
– Co takiego?
– Szkła kontaktowe. Jej oczy tak naprawdę są niebieskie. Tyle czasu, a ty nie miałeś pojęcia.
– To jakiś idiotyzm – wymamrotał Jay. – Poza tym ciebie tutaj wcale nie ma.
– Tutaj? Tutaj? – Joe zwrócił się ku niemu, odsuwając czapkę na tył głowy swoim charakterystycznym gestem, który Jay tak świetnie pamiętał. I do tego szczerzył zęby w znamiennym uśmiechu, pojawiającym się na jego twarzy zawsze wtedy, gdy zmierzał powiedzieć coś bulwersującego.
– A któż to wie, co to znaczy tutaj? Kto ci powiedział, że ty sam jesteś w tym miejscu?
Jay zamknął oczy. Sylwetka Joego zamajaczyła na jego siatkówce niczym ćma bijąca o szybę.
– Zawsze nienawidziłem takich twoich tekstów.
– Jakich?
– Tego całego mistycznego szamaństwa. Joe zaśmiał się pod nosem.
– Filozofia prosto z Orientu, chłopcze. Poznałem ją wśród mnichów w Tybecie, w czasach gdy tak wiele podróżowałem.
– Ty nigdy nie podróżowałeś – żachnął się Jay. – W każdym razie nie dalej niż do autostrady Ml.
I zaraz potem zapadł w sen przy akompaniamencie śmiechu Joego.