Gdy zadzwoniłem do Raula Levina, poinformował mnie, że właśnie jedzie na komendę policji w Van Nuys po kopię raportu z aresztowania.
– Tak po prostu? – zdziwiłem się.
– Nie, nie tak po prostu. Można powiedzieć, że ten raport kosztował mnie dwadzieścia lat pracy.
Zrozumiałem. Levin skorzystał z kontaktów, jakie zdobył dzięki długoletnim doświadczeniom, zaufaniu i przysługom. Nic dziwnego, że jeżeli mógł, brał pięćset dolarów za dzień. Powiedziałem mu o spotkaniu o czwartej i obiecał, że przyjdzie i przedstawi nam punkt widzenia policji na sprawę.
Lincoln zatrzymał się, kiedy zamykałem telefon. Byliśmy przed aresztem Twin Towers. Budynek nie miał jeszcze dziesięciu lat, ale jego piaskowe mury zaczynały już szpecić szarobure osady smogu.
Było to smutne i odpychające miejsce, w którym spędziłem już za dużo czasu. Otworzyłem drzwi samochodu i wysiadłem, by jeszcze raz wejść do środka.
Rozdział 7
Korzystając ze specjalnego okienka dla adwokatów, mogłem ominąć długą kolejkę osób, które przyszły na widzenie z bliskimi uwięzionymi w jednej z wież. Gdy poinformowałem dyżurnego, do kogo przyszedłem, funkcjonariusz wstukał nazwisko do komputera, nie wspominając ani słowem, że z Glorią Dayton nie można się zobaczyć ze względu na jej stan zdrowia. Wydrukował przepustkę dla odwiedzających i wsunął do plastikowej plakietki, którą kazał mi przypiąć i nosić na terenie aresztu. Następnie polecił mi odejść od okienka i czekać na eskortę.
– To może potrwać parę minut – dodał.
Z doświadczenia wiedziałem, że w budynku aresztu komórka nie odbiera sygnału, a gdybym wyszedł na zewnątrz zadzwonić, w tym czasie mogłaby nadejść eskorta i byłbym zmuszony przechodzić całą procedurę od początku. Dlatego zostałem w korytarzu, obserwując twarze tłoczących się ludzi. Na ogół były czarne i brązowe.
Z większości można było wyczytać, że to dla nich rutynowa wizyta.
Prawdopodobnie o wiele lepiej ode mnie znali się na panujących tu zasadach.
Po dwudziestu minutach zjawiła się potężna kobieta w mundurze zastępcy szeryfa i zabrała mnie z poczekalni. Domyślałem się, że kiedy przyjmowali ją do biura szeryfa, musiała mieć znacznie mniejsze rozmiary. Dziś dźwigała co najmniej czterdzieści pięć kilo nadwagi, które wyraźnie utrudniały jej chodzenie. Wiedziałem też jednak, że kiedy już ktoś trafił do służby, trudno go było usunąć.
Gdyby ktoś próbował uciec z aresztu, wystarczyłoby, żeby eskortująca mnie funkcjonariuszka oparła się o drzwi, a nikt nie mógłby ich otworzyć.
– Przepraszam, że to tak długo trwało – powiedziała, gdy czekaliśmy między dwojgiem stalowych drzwi prowadzących do wieży dla kobiet. – Musiałam ją znaleźć i sprawdzić, czy jeszcze żyje.
Gdy dała znak do kamery nad drzwiami, że wszystko w porządku, szczęknął zwalniany zamek. Policjantka pchnęła furtę.
– Była w skrzydle szpitalnym. Musieliśmy ją doprowadzić do porządku – wyjaśniła.
– Doprowadzić do porządku?
Nigdy nie słyszałem, żeby areszt prowadził terapię narkomanów, „doprowadzając ich do porządku”.
– Tak, jest trochę pokiereszowana – odrzekła funkcjonariuszka.
– Była mała przepychanka. Zresztą sama panu powie.
Zrezygnowałem z dalszych pytań. Właściwie poczułem ulgę, że jej kłopoty ze zdrowiem nie były spowodowane – przynajmniej nie bezpośrednio – zażyciem czy uzależnieniem od narkotyków.
Zastępczyni szeryfa zaprowadziła mnie do sali dla obrońców, w której spotykałem się już z wieloma klientami. Ogromną większość moich klientów stanowili mężczyźni i choć nigdy nikogo nie dyskryminowałem, tak naprawdę nie cierpiałem reprezentować kobiet, które siedziały w areszcie. I prostytutki, i morderczynie – a broniłem wszystkich – za kratkami wyglądają żałośnie. Odkryłem, że prawie za każdym przestępstwem popełnionym przez kobietę stoi mężczyzna. Mężczyzna, który się nad nią znęcał, który ją opuścił, który wyrządził jej krzywdę. Nie twierdzę, że kobiety nie są odpowiedzialne za swoje czyny ani że niektóre nie zasługują na wymierzoną karę. Są wśród nich drapieżcy, okrucieństwem dorównujący samcom. Mimo to kobiety, jakie widziałem w areszcie, wydawały się zupełnie inne od mężczyzn siedzących w drugiej wieży.
Mężczyznom pozostaje spryt i siła. Kobieta, gdy traci wolność, traci wszystko.
W sali widzeń znajdował się rząd kabin, po jednej stronie było miejsce dla adwokata, a naprzeciw niego siadał klient, oddzielony od obrońcy osiemnastocalową ścianką z pleksiglasu. W oszklonej kabinie na końcu sali dyżurował zastępca szeryfa, który pilnie obserwował przebieg widzenia, choć podobno nie słuchał rozmowy. Jeśli klientowi trzeba było przekazać jakiś dokument, adwokat musiał go pokazać funkcjonariuszowi do akceptacji.
Policjantka wprowadziła mnie do kabiny, po czym wyszła. Dziesięć minut później ukazała się po drugiej stronie pleksiglasu w towarzystwie Glorii Dayton. Od razu spostrzegłem opuchliznę na lewym oku mojej klientki i pojedynczy szew na małym rozcięciu nad nasadą nosa. Gloria Dayton miała kruczoczarne włosy i oliwkową cerę. Kiedyś była piękna. Kiedy broniłem ją pierwszy raz, siedem czy osiem lat temu, była piękna. Na widok jej urody człowiek nie mógł uwierzyć, że ją sprzedaje, że postanowiła się sprzedawać obcym, uznając to za najlepszy, a może jedyny sposób na życie. Teraz rysy jej twarzy nabrały twardości. Skóra wydawała się zbyt napięta.
Zajmujący się Glorią chirurdzy nie należeli do najlepszych, a zresztą niewiele mogli zrobić z oczami, które zbyt wiele widziały.
– Mickey Mantle – powitała mnie. – Znowu będziesz grał w mojej drużynie? powiedziała to głosem małej dziewczynki, który, jak przypuszczałem, uwielbiali jej stali klienci. W moich uszach zabrzmiał dziwnie, zwłaszcza że należał do kobiety o mocno ściągniętych ustach i oczach, w których było tyle życia co w dwóch czarnych kamieniach.
Gloria zawsze nazywała mnie Mickey Mantle, chociaż kiedy się urodziła, wielki bejsbolista zdążył już zakończyć karierę, a ona prawdopodobnie niewiele o nim wiedziała, tak jak i o sporcie, który uprawiał. Dla niej to było po prostu znane nazwisko. Przypuszczam, że w innym wypadku nazywałaby mnie Mickey Mouse, czym raczej nie byłbym zachwycony.
– Spróbuję, Glorio – odparłem. – Co się stało z twoją twarzą?
Kto ci to zrobił?
Lekceważąco machnęła ręką.
– Małe nieporozumienie z dziewczynami pod celą.
– O co poszło?
– Takie tam dziewczyńskie sprawy.
– Ćpasz tutaj?
Posłała mi spojrzenie pełne oburzenia, a potem próbowała się nadąsać.
– Nie, nie ćpam.
Przyjrzałem się jej uważnie. Chyba mówiła prawdę. Może rzeczywiście nie ćpała i nie to było powodem bójki.
– Nie chcę tu dłużej zostać, Mickey – powiedziała swoim normalnym głosem.
– Nie dziwię ci się. Sam źle się tu czuję i zaraz wychodzę.
Natychmiast pożałowałem tego zdania, które przypomniało Glorii o jej sytuacji. Chyba jednak nie zwróciła na nie uwagi.
– Myślisz, że udałoby się załatwić ten przedprocesowy coś tam, żebym mogła stanąć na nogi?
Ciekawe, pomyślałem, narkomani używają określenia „stanąć na nogi”, mówiąc i o odwyku, i o braniu.
– Kłopot w tym, że już ostatnim razem zgodziliśmy się na przedprocesowy program interwencyjny, pamiętasz? I dobrze wiadomo, że nic z tego nie wyszło. Dlatego nie wiem, jak tym razem będzie.
Liczba miejsc jest ograniczona, poza tym sędziowie i prokuratorzy nie są skłonni wysyłać tam drugi raz kogoś, kto nie potrafi wykorzystać szansy.
– O co ci chodzi? – zaprotestowała. – Przecież wykorzystałam.
Chodziłam od początku do końca.
– Owszem. I bardzo dobrze. Ale po zakończeniu wróciłaś do tego, co robiłaś wcześniej, i dlatego spotykamy się tu, a nie gdzie indziej.
Sąd nie nazwałby tego sukcesem. Będę z tobą szczery, Glorio. Nie sądzę, żeby tym razem udało się załatwić program. Musisz się przygotować, że potraktują cię ostrzej.
Spuściła oczy.