– Nigdy nie był na sali sądowej? – zdziwiłem się, nie rozumiejąc, dlaczego pojedynek z żółtodziobem ma być dla mnie pechem, jak zasugerowała Maggie.
– Brał udział w kilku procesach, ale zawsze z niańką. Sprawa Rouleta ma być jego pierwszym solowym występem. Smithson uważa, że to pestka i ma wygraną w kieszeni.
Wyobraziłem sobie, że mój nowy przeciwnik siedzi w tym momencie w boksie niedaleko Maggie.
– Nie bardzo łapię, Mag. Jeżeli facet jest zielony, to niby czemu mam pecha?
– Bo wszyscy pupile Smithsona są ulepieni z tej samej gliny. Aroganckie dupki. Uważają się za wzory doskonałości, a poza tym…
Jeszcze bardziej ściszyła głos.
– Nie grają fair. O Mintonie mówi się, że to oszust. Uważaj na siebie, Haller. A przede wszystkim uważaj na niego.
– Dzięki za ostrzeżenie.
Maggie jeszcze jednak nie skończyła.
– Wielu nowych niczego nie rozumie. Dla nich to nie jest powołanie. Nie chodzi im o sprawiedliwość. Dla nich to po prostu gra. Zbierają punkty, żeby jak najwyżej awansować. Tak naprawdę wszyscy są Smithsonami juniorami.
Powołanie. Ono właśnie stało się ostateczną przyczyną końca naszego małżeństwa. W kategoriach intelektualnych Maggie potrafiła się pogodzić z faktem, że jest żoną człowieka pracującego po drugiej stronie barykady. Rzeczywistość pokazała jednak, że mieliśmy dużo szczęścia, wytrzymując ze sobą aż osiem lat. „Skarbie, jak ci minął dzień? Och, udało mi się wytargować siedem lat dla faceta, który szpikulcem do lodu zabił swojego współlokatora. A tobie?
Och, wsadziłam na pięć lat faceta, który ukradł radio z samochodu, żeby mieć na prochy…”. To po prostu nie miało prawa funkcjonować. Po czterech latach zjawiła się córka, ale nie ze swojej winy potrafiła utrzymać nasz związek jeszcze przez cztery lata.
Mimo to niczego nie żałowałem. Troszczyłem się o córkę. Była jedynym dobrem, jakie mi się w życiu przydarzyło i z jakiego mogłem być dumny. W głębi serca uważałem, że nie widywałem jej dość często – uganiając się za pracą – bo czułem się jej niegodny. Jej matka była bohaterką. Wsadzała do więzienia złych ludzi. Co dobrego i heroicznego mógłbym powiedzieć córce, skoro sam już dawno temu straciłem rozeznanie, o co w tym naprawdę chodzi?
– Hej, Haller, jesteś tam?
– Jestem, Mag. Co jesz?
– Sałatkę orientalną z dołu. Nic szczególnego. Gdzie jesteś?
– Jadę do centrum. Słuchaj, powiedz Hayley, że przyjdę po nią w tę sobotę. Ułożę jakiś plan. Zrobimy coś wyjątkowego.
– Mówisz serio? Nie chcę jej robić nadziei.
Wiadomość, że córka czekała na spotkanie ze mną z nadzieją, podniosła mnie na duchu. Trzeba Maggie przyznać, że rozmawiając z Hayley, nigdy mnie nie krytykowała. To nie leżało w jej naturze.
Zawsze ją za to podziwiałem.
– Na pewno – obiecałem.
– Świetnie, powiem jej. Daj mi znać, kiedy przyjedziesz, albo czy ja mam ją podrzucić.
– W porządku.
Zawahałem się przez chwilę. Chciałem jeszcze z nią trochę pogadać, ale właściwie nie miałem nic więcej do powiedzenia. Pożegnałem się więc i zamknąłem telefon. Po kilku minutach wyjechaliśmy z korka. Spojrzałem przez okno, ale nie zauważyłem żadnego wypadku. Nikt nie złapał gumy, na poboczu nie stał żaden radiowóz.
Nie zobaczyłem nic, co mogłoby wyjaśnić zator na drodze. Często tak było. Ruch na autostradach Los Angeles podlegał równie niezbadanym prawom jak małżeństwo. Wszystko szło płynnie, a nagle bez widocznej przyczyny zwalniało i zamierało.
Pochodzę z rodziny adwokackiej. Prawnikami byli mój ojciec, przyrodni brat, bratanica i bratanek. Mój ojciec był znanym adwokatem w czasach, kiedy nie istniała jeszcze telewizja kablowa ani kanał Court TV. Przez prawie trzy dekady był dziekanem prawa karnego w Los Angeles. O jego klientach, od Mickeya Cohena po dziewczyny Mansona, pisano na pierwszych stronach gazet. Ja byłem nieoczekiwanym epizodem schyłku jego życia, niespodziewanym owocem jego drugiego małżeństwa z aktorką drugorzędnych filmów, znaną z latynoskiej urody, choć nie ze zdolności aktorskich. Stąd moja ciemnoirlandzka uroda. Kiedy się urodziłem, ojciec był już starym człowiekiem i nie zdążyłem go naprawdę poznać ani porozmawiać z nim o powołaniu. Pozostawił mi tylko nazwisko. Mickey Haller, prawnicza legenda. Wciąż otwierała niejedne drzwi.
Ale mój starszy brat – przyrodni, z pierwszego małżeństwa – mówił mi, że ojciec rozmawiał z nim o praktyce adwokackiej. Mawiał, że podjąłby się obrony samego diabła, jeśliby go tylko było stać na honorarium. Jedynym znanym klientem, któremu odmówił, był Sirhan Sirhan. Ojciec wyznał bratu, że za bardzo lubił Bobby'ego Kennedyego, żeby bronić jego zabójcę, choć święcie wierzył, że oskarżony zasługuje na najlepszą i najbardziej zaciętą obronę, jaką można mu zapewnić.
Dorastając, przeczytałem wszystkie książki o moim ojcu i sprawach, które prowadził. Podziwiałem jego zręczność, energię i wyrafinowanie w układaniu strategii obrony. Był znakomity i czułem się dumny, że noszę jego nazwisko. Ale prawo się zmieniło. Stało się bardziej szare. Ideały zostały zdegradowane do pojęć. Pojęcia były kwestią wyboru.
Zadzwonił telefon. Zanim odebrałem, zerknąłem na wyświetlacz.
– Co jest, Val?
– Wyciągamy go. Odwieźli go już do aresztu i załatwiamy papierkowe sprawy.
– Dobbs zdecydował się na poręczenie?
– Jasne.
W jego głosie słyszałem radość.
– Jeszcze się nie upajaj. Jesteś pewien, że nie pryśnie?
– Pewności nigdy nie ma. Chcę mu założyć bransoletkę. Jak go stracę, stracę dom.
Zdałem sobie sprawę, że to, co wziąłem za radość z powodu nieoczekiwanego przypływu gotówki, jaki miała mu przynieść kaucja miliona dolarów, w istocie było nerwowym podnieceniem. Valenzuela do samego końca sprawy będzie siedział jak na szpilkach, bez względu na to, jaki miałby to być koniec. Nawet gdyby sąd nie wydał takiego postanowienia, Valenzuela zamierzał założyć Rouletowi elektroniczny lokalizator na kostkę. Nie chciał ryzykować.
– Gdzie jest Dobbs?
– Czeka w moim biurze. Jak tylko Roulet wyjdzie, odstawię go na miejsce. To nie powinno długo potrwać.
– Jest tam Maisy?
– Tak.
– Dobra, zadzwonię do biura.
Zakończyłem rozmowę i wstukałem kombinację numeru „Poręczeń majątkowych «Wolność»„ zapisanego w pamięci telefonu.
Odebrała asystentka Valenzueli.
– Maisy, tu Mick. Możesz mi dać pana Dobbsa?
– Nie ma sprawy, Mick.
Po kilku sekundach w słuchawce odezwał się Dobbs. Wydawał się rozdrażniony, co było słychać nawet w tonie, jakim powiedział:
– Cecil Dobbs, słucham.
– Mówi Mickey Haller. Jak leci?
– Jeżeli wziąć pod uwagę, że zaniedbuję obowiązki wobec klientów, siedząc tu i czytając czasopisma sprzed roku, to niedobrze.
– Nie nosisz komórki?
– Noszę. Ale nie o to chodzi. Moi klienci nie rozmawiają ze mną przez komórkę. Kontaktują się ze mną osobiście.
– Rozumiem. Ale mam dobrą wiadomość. Dowiedziałem się, że niedługo zwolnią naszego chłopaka.
– Naszego chłopaka?
– Pana Rouleta. Valenzuela powinien to załatwić w ciągu godziny. Właśnie idę na spotkanie z klientem, ale tak jak mówiłem, po południu będę wolny. Chcesz uczestniczyć w omówieniu sprawy z naszym wspólnym klientem czy mam się nią zająć sam?
– Nie, pani Windsor nalegała, żebym wszystko pilnie monitorował. Być może nawet sama się zjawi.
– Nie mam nic przeciwko poznaniu pani Windsor, ale jeżeli chodzi o szczegóły sprawy, będzie o nich rozmawiać tylko obrona. Do zespołu można włączyć ciebie, ale nie matkę. Zgoda?
– Rozumiem. Powiedzmy o czwartej w moim biurze. Zawiadomię Louisa.
– Będę.
– W mojej firmie pracuje świetny detektyw. Powiem mu, żeby uczestniczył w spotkaniu.
– To nie będzie konieczne, Cecil. Mam swojego człowieka, który już zaczął działać. Do zobaczenia o czwartej.
Zakończyłem rozmowę, zanim Dobbs zdążył rozpocząć dyskusję, którego detektywa powinniśmy zatrudnić. Musiałem uważać, żeby Dobbs nie zaczął kontrolować śledztwa, przygotowania i strategii sprawy. Monitorowanie swoją drogą. Ale to ja byłem teraz adwokatem Louisa Rouleta, nie on.