Rozdział 24
Pojechałem do „Four Green Fields” i zamówiłem guinnessa, ale szybko przerzuciłem się na wódkę z lodem. Nie było sensu zwlekać. W telewizorze umieszczonym nad barem dobiegał końca mecz Dodgersów. W dziewiątej rundzie chłopcy w niebieskich kostiumach zajęli wszystkie bazy i odrabiali straty, przegrywając już tylko dwoma punktami. Barman nie odrywał wzroku od ekranu, ale mnie nic już nie obchodziły otwarcia nowych sezonów. Nie obchodziły mnie końcówki dziewiątych rund.
Po drugim palącym łyku wódki położyłem na barze telefon i zacząłem dzwonić. Najpierw zadzwoniłem do czterech adwokatów, z którymi byłem na meczu. Gdy dostałem wiadomość, wszyscy wyszliśmy ze stadionu, ale moi koledzy wiedzieli tylko, że Levin nie żyje, nie znali natomiast żadnych szczegółów. Następnie zawiadomiłem Lornę, która rozpłakała się do telefonu. Przez chwilę ją uspokajałem, a potem usłyszałem pytanie, którego chciałem uniknąć.
– Czy to przez twoją sprawę? Przez Rouleta?
– Nie wiem – skłamałem. – Mówiłem o niej policji, ale bardziej interesowało ich to, że był gejem.
– Był gejem?
Uznałem, że to dobry sposób, by na chwilę przestała myśleć o śmierci Levina.
– Nigdy się tym nie afiszował.
– Wiedziałeś i nic mi nie powiedziałeś?
– Nie było o czym. To było jego życie. Gdyby chciał, żeby ludzie o tym wiedzieli, chybaby im mówił.
– Detektywi powiedzieli, że to się stało z tego powodu?
– Co?
– No wiesz, że został zamordowany dlatego, że był gejem.
– Nie wiem. Wypytywali mnie o to. Nie wiem, co myśleli. Będą brali pod uwagę każdą możliwość i miejmy nadzieję, że do czegoś dojdą.
Zapadła cisza. Zerknąłem w telewizor w chwili, gdy Dodgersi zdobywali ostatnią bazę i stadion eksplodował radością. Barman wydał entuzjastyczny okrzyk i podkręcił fonię. Oderwałem wzrok od telewizora, zasłaniając dłonią ucho.
– Jest o czym myśleć, co? – odezwała się Lorna.
– To znaczy?
– Mówię o naszej pracy. Mickey, kiedy złapią tego drania, który to zrobił, on może zadzwonić do ciebie.
Zagrzechotałem lodem w pustej szklaneczce, żeby zwrócić na siebie uwagę barmana. Chciałem jeszcze jednego drinka. Nie chciałem jednak mówić Lornie, że chyba już pracuję dla drania, który zabił Raula.
– Spokojnie, Lorna. Za bardzo się…
– Ale tak się może zdarzyć!
– Posłuchaj, Raul pracował ze mną i był moim przyjacielem.
Przecież nie zmienię zawodu ani przekonań, dlatego że…
– Może powinieneś. Może powinniśmy wszyscy. Tylko tyle chciałam powiedzieć.
Znów się rozpłakała. Barman postawił przede mną nowego drinka. Wychyliłem jedną trzecią naraz.
– Lorno, chcesz, żebym przyjechał?
– Nie, niczego nie chcę. Nie wiem, czego chcę. To wszystko jest takie straszne.
– Mogę ci coś powiedzieć?
– Co? Jasne, że możesz.
– Pamiętasz Jesusa Menendeza? Mojego klienta?
– Tak, ale co to ma wspólnego…
– On był niewinny. Raul właśnie nad tym pracował. Obaj pracowaliśmy. Wyciągniemy Menendeza z więzienia.
– Czemu mi o tym mówisz?
– Bo po tym, co się stało z Raulem, nie możemy wszystkiego rzucić. To, co robimy, jest ważne. Jest konieczne.
Kiedy to mówiłem, słowa wydawały mi się puste. Lorna nie odpowiadała. Chyba zamąciłem jej w głowie – tak jak sobie.
– Rozumiesz? – spytałem.
– Rozumiem.
– To dobrze. Muszę jeszcze zadzwonić do paru osób.
– Powiesz mi, kiedy będzie pogrzeb?
– Powiem.
Zamknąłem komórkę, postanawiając zrobić przerwę przed następnym telefonem. Myśląc o ostatnim pytaniu Lorny, zdałem sobie sprawę, że być może sam będę musiał zająć się pogrzebem. Chyba że podejmie się tego starsza pani z Detroit, która dwadzieścia pięć lat temu wyrzekła się Raula Levina.
Przesunąłem szklaneczkę na skraj baru i powiedziałem do barmana:
– Nalej mi guinnessa. Sobie też.
Uznałem, że pora trochę zwolnić, a guinness był na to jedynym sposobem, ponieważ jego nalewanie trwało bardzo długo. Kiedy wreszcie barman postawił przede mną piwo, zobaczyłem narysowaną kranem w pianie harfę. Harfę anielską. Uniosłem szklankę.
– Niech Bóg ma w opiece umarłych – powiedziałem.
– Niech Bóg ma w opiece umarłych – powtórzył barman.
Pociągnąłem łyk, odnosząc wrażenie, jak gdyby ciemne piwo było zaprawą, którą zalewam klekoczące w brzuchu cegły. Naraz poczułem, że jestem bliski płaczu. Ale w tym momencie zadzwonił telefon. Złapałem go, nie patrząc na wyświetlacz, i odebrałem.
Alkohol zmienił mój głos w mało zrozumiały bełkot.
– Mick? – zapytał czyjś głos.
– Tak, kto mówi?
– Louis. Właśnie się dowiedziałem o Raulu. Bardzo mi przykro.
Oderwałem telefon od ucha, jak gdyby to był wąż, który zaraz mnie ukąsi. Zrobiłem zamach, gotów rzucić komórką w lustro za barem, lecz ujrzałem własne odbicie i przysunąłem aparat z powrotem.
– Tak, skurwielu, skąd…
– Przepraszam – przerwał mi Roulet. – Pijesz?
– Zgadłeś, piję – odparłem. – Skąd, kurwa, wiesz o Mishu?
– Jeżeli masz na myśli pana Levina, to właśnie miałem telefon od policji z Glendale. Jakaś detektyw powiedziała, że chce ze mną o nim porozmawiać.
Jego odpowiedź momentalnie wycisnęła mi z wątroby co najmniej dwie wódki. Wyprostowałem się na barowym stołku.
– Sobel? Ona do ciebie dzwoniła?
– Chyba tak. Mówiła, że podałeś im moje nazwisko. Podobno chodzi o rutynowe pytania. Właśnie do mnie jedzie.
– Dokąd?
– Do biura.
Zastanowiłem się nad tym, ale nie sądziłem, by Sobel groziło niebezpieczeństwo, nawet gdyby przyjechała bez Lankforda. Roulet nie próbowałby niczego z gliną, zwłaszcza we własnym biurze. Bardziej martwiłem się tym, że Sobel i Lankford już go namierzyli, przez co mogłem stracić szansę osobistej zemsty za Raula Levina i Jesusa Menendeza. Czyżby Roulet zostawił odcisk palca? Albo sąsiadka widziała, jak wchodził do domu Levina?
– Tylko tyle powiedziała?
– Tak. Dodała, że rozmawiają ze wszystkimi ostatnimi klientami a ja byłem ostatni na liście.
– Nie rozmawiaj z nimi.
– Jesteś pewien?
– Możesz rozmawiać dopiero w obecności adwokata.
– I nie będą niczego podejrzewać, jeżeli im nic nie powiem, nie podam alibi czy czegoś takiego?
– To nie ma znaczenia. Nie mogą z tobą rozmawiać, dopóki nie dostaną mojej zgody. A ja nie wyrażam zgody.
Zacisnąłem wolną rękę w pięść. Czułem się okropnie, udzielając porady prawnej człowiekowi, który prawdopodobnie zabił dzisiaj rano mojego przyjaciela.
– Dobra – odrzekł Roulet. – Odprawię ją.
– Gdzie byłeś dzisiaj rano?
– Ja? W biurze. Czemu pytasz?
– Ktoś cię widział?
– Robin przyszła o dziesiątej. Wcześniej byłem sam.
Przypomniałem sobie kobietę z fryzurą jak kosa. Nie wiedziałem, co powiedzieć Rouletowi, bo nie wiedziałem, kiedy zginął Raul. Nie chciałem wspominać o elektronicznej bransoletce, którą Roulet podobno wciąż nosił na kostce.
– Zadzwoń, kiedy detektyw Sobel wyjdzie. I pamiętaj, bez względu na to, co ona albo jej partner będą ci wmawiać, nie rozmawiaj z nimi.
Mogą ci nakłamać. Wszystkie gliny kłamią. Musisz założyć, że wszystko, co ci powiedzą, to kłamstwo. Będą próbować sztuczek, żeby coś z ciebie wyciągnąć. Jeżeli powiedzą, że mają moją zgodę, żebyś z nimi rozmawiał, to kłamstwo. Zadzwoń do mnie, a ja każę im spadać.
– W porządku, Mick. Tak zrobię. Dzięki.
Rozłączył się. Zamknąłem telefon i cisnąłem na bar jak coś brudnego i obrzydliwego.
– Nie ma za co – mruknąłem.
Wychyliłem ponad ćwierć szklanki, po czym znów wziąłem telefon. Nacisnąłem klawisz szybkiego wybierania i zadzwoniłem pod numer komórki Fernanda Valenzueli. Był w domu, wrócił właśnie z meczu Dodgersów. Musiał wyjść przed końcem, żeby uniknąć korków. Typowy kibic z Los Angeles.
– Słuchaj, czy Roulet nosi jeszcze ten lokalizator?
– Tak, nosi.
– Jak to działa? Możesz sprawdzić, gdzie był, czy namierzasz tylko, gdzie jest w tej chwili?