– To gotówka? – spytałem.
– Gotówka. Coś nie tak?
– Nie. Ale muszę wypisać pokwitowanie. Tak każe urząd skarbowy. Całe dziesięć?
– Co do centa.
Zdjąłem pokrywkę z kartonowego pudła na akta, które zawsze mam na siedzeniu obok siebie. Kwitariusz tkwił za aktami bieżących spraw. Zacząłem wypisywać pokwitowanie. Większość adwokatów traci uprawnienia zawodowe z powodu naruszenia przepisów finansowych. Uchybień w przyjmowaniu albo sprzeniewierzenia honorarium. Prowadzę skrupulatny rejestr i przechowuję wszystkie pokwitowania. Nie zamierzam dać się podejść korporacji z tej strony.
– A więc cały czas miałeś je przy sobie – powiedziałem, nie przerywając pisania. – A gdybym spuścił do pięciu? Co byś zrobił?
Vogel uśmiechnął się. Brakowało mu dwóch przednich dolnych zębów. Pewnie jakaś bójka w klubie. Poklepał się po kieszeni kamizelki.
– Tu mam drugą kopertę, mecenasie – odrzekł. – Byłem przygotowany.
– Cholera, teraz żałuję, że zostawiam cię przy forsie.
Wydarłem pokwitowanie i podałem mu przez okno.
– Wypisałem na Caseya. To on jest klientem.
– Może być.
Misiek wziął kwit i wyprostował się, zdejmując rękę z okna. Samochód wrócił do pionu. Chciałem zapytać, skąd ma pieniądze, z jakiego kryminalnego przedsięwzięcia gangu pochodzą, czy sto dziewczyn musiało tańczyć przez sto godzin, żeby mógł mi zapłacić, ale uznałem, że lepiej będzie, jeśli nie poznam odpowiedzi na to pytanie. Przyglądałem się, jak Vogel wolnym krokiem wraca do swojego harleya i przerzuca przez siodełko udo grubości kubła na śmieci.
Dopiero teraz zauważyłem podwójne amortyzatory na tylnym kole.
Kazałem Earlowi zawrócić na autostradę i ruszać dalej do Van Nuys, gdzie przed spotkaniem z nowym klientem musiałem jeszcze wstąpić do banku.
W czasie jazdy otworzyłem kopertę i przeliczyłem pieniądze, w dwudziestkach, pięćdziesiątkach i setkach. Zgadzało się co do centa. Bak był pełen, a ja byłem gotów stanąć przed obliczem sądu u boku Harolda Caseya. Zamierzałem dać nauczkę młodemu prokuratorowi. I wygrać, jeśli nie proces, to z pewnością apelację. Casey wróci na łono rodziny „Road Saints” i do pracy. Wypełniając druk wpłaty honorarium na rachunek, w ogóle się nie zastanawiałem nad jego winą za zarzucane mu przestępstwa.
– Panie Haller? – odezwał się po jakimś czasie Earl.
– Tak, Earl?
– Co z tym ekspertem z Nowego Jorku, o którym mu pan mówił?
Mam po niego jechać na lotnisko?
Pokręciłem głową.
– Nie ma żadnego eksperta z Nowego Jorku, Earl. Najlepsi na świecie spece od zdjęć i filmowania są na miejscu, w Hollywood.
Earl skinął głową i na chwilę zatrzymał wzrok na moim odbiciu w lusterku wstecznym. Potem wrócił spojrzeniem na drogę.
– Rozumiem – powiedział, znów kiwając głową.
Ja też skinąłem głową. Zawsze wszystko robiłem i mówiłem bez wahania. Na tym polegała moja praca. Po piętnastu latach praktyki adwokackiej miałem bardzo jasną wizję prawa. To wielka, zardzewiała maszyna, która wciąga ludzi i pieniądze. Ja byłem tylko mechanikiem. Stałem się ekspertem, który wchodzi do wnętrza maszyny, naprawia to i owo, a w zamian bierze, czego mu potrzeba.
Przestałem dostrzegać w prawie wartości, które kiedyś ceniłem.
Wyniesione ze studiów przekonania o zaletach postępowania kontradykcyjnego i mechanizmu równowagi oraz dochodzeniu prawdy uległy zniszczeniu, jak twarze posągów postawionych przez inne cywilizacje. Prawo nie miało nic wspólnego z prawdą. Polegało na negocjacji, neutralizacji i manipulacji. Nie zajmowałem się winą ani niewinnością, bo wszyscy byli winni. Każdy miał coś na sumieniu.
Ale to i tak bez znaczenia, bo każda moja sprawa przypominała dom wzniesiony na fundamentach wylanych przez przepracowanych i źle opłacanych robotników. Odstawiali fuszerkę. Popełniali błędy. A potem zamalowywali własne błędy kłamstwem. Moim zadaniem było zdrapać farbę i znaleźć rysy. Potem, za pomocą narzędzi i własnych rąk, musiałem poszerzyć i pogłębić rysy w murze, tak żeby dom legł w gruzach, a gdyby nie udało mi się go zburzyć, żeby mógł się przez nie prześliznąć mój klient.
Większość ludzi uważała mnie za diabła, ale bardzo się mylili.
Byłem śliskim aniołem. To nie „Road Saints” byli świętymi, ale ja.
Byłem potrzebny. Każdej ze stron. Smarowałem machinę. Dzięki mnie jej tryby się obracały. Pomagałem napędzać system.
Ale sprawa Rouleta miała wszystko odmienić. W życiu moim, Rouleta i z pewnością Jesusa Menendeza.
Rozdział 4
Louis Ross Roulet siedział w celi z siedmioma mężczyznami, których furgonetka przywiozła do sądu Van Nuys z odległego o niecałą przecznicę aresztu Van Nuys. Dwaj biali siedzieli obok siebie na ławce, a sześciu czarnych zajęło drugą stronę celi. Była to forma darwinowskiej segregacji. Nie znali się, ale mieli przewagę liczebną.
Ponieważ Roulet podobno pochodził z bogatej rodziny z Beverly Hills, spojrzałem na dwóch białych, bez trudu rozpoznając swojego potencjalnego klienta. Jeden z mężczyzn był chudy jak szczapa, a w załzawionych oczach miał rozpacz ćpuna, który od dawna nie dostał swojej działki. Drugi wyglądał jak przysłowiowe dziecko we mgle.
– Pan Roulet? – spytałem, wymawiając nazwisko tak, jak mi polecił Valenzuela.
Dziecko we mgle skinęło głową. Dałem mu znak, by podszedł do krat, żebym nie musiał mówić zbyt głośno.
– Nazywam się Michael Haller. Wszyscy mówią mi Mickey. Będę pana dzisiaj reprezentował przed sądem.
Znajdowaliśmy się w areszcie budynku sądowego, dokąd zwyczajowo wpuszczano adwokatów, aby naradzili się z klientami przed rozpoczęciem sesji. Na podłodze przed celami była namalowana niebieska linia wyznaczająca strefę szerokości trzech stóp. Musiałem pozostać w tej odległości od klienta.
Roulet złapał się krat. Jego ręce i nogi, podobnie jak pozostałych siedzących w klatce, skuwał łańcuch przytroczony do pasa. Aresztantów rozkuwano dopiero na sali rozpraw. Miał niewiele ponad trzydziestkę i mimo metra osiemdziesięciu wzrostu i osiemdziesięciu kilogramów wagi wydawał się drobny. Tak na człowieka wpływa więzienie. Miał jasnoniebieskie oczy, w których wyraźnie dostrzegłem panikę odróżniającą go od większości moich klientów. Ci nieraz trafiali do pudła i zwykle mieli zimne jak lód spojrzenia drapieżników. Inaczej nie poradziliby sobie w więzieniu.
Lecz Roulet był inny. Wyglądał jak ofiara drapieżnika. Był przerażony i nie obchodziło go, czy ktoś to widzi.
– Zostałem wrobiony – zapewnił mnie gorączkowo, nawet się nie starając ściszyć głosu. – Musi mnie pan stąd wydostać. Pomyliłem się co do tej kobiety, to wszystko. Teraz próbuje mnie wrobić i…
Gestem kazałem mu przerwać.
– Niech pan uważa na wszystko, co pan tu mówi – poradziłem cicho. – Niech pan uważa, dopóki pana stąd nie wyciągniemy i nie będziemy mogli porozmawiać na osobności.
Rozejrzał się, najwyraźniej nie rozumiejąc.
– Nigdy nie wiadomo, kto słucha – wyjaśniłem. – I nigdy nie wiadomo, kto powie, że coś od pana usłyszał, nawet gdyby nic pan nie mówił. Najlepiej w ogóle nie mówić o sprawie. Rozumie pan? Najlepiej z nikim o niczym nie rozmawiać, koniec kropka.
Skinął głową i pokazałem mu ławkę stojącą przy kratach. Sam zająłem ławkę pod przeciwległą ścianą.
– Przyszedłem pana poznać i przedstawić się – powiedziałem.
– Sprawę omówimy, kiedy już pan stąd wyjdzie. Rozmawiałem z adwokatem pańskiej rodziny, panem Dobbsem. Postanowiliśmy zawiadomić sędziego, że jesteśmy gotowi wpłacić kaucję. Zgoda?
Otworzyłem skórzaną teczkę Mont Blanc i przygotowałem się do sporządzenia notatek. Roulet przytaknął. Zaczynał się uczyć.
– To dobrze – ciągnąłem. – Proszę mi o sobie opowiedzieć. Ile pan ma lat, czy jest pan żonaty, co pan robi w życiu.
– Mam trzydzieści dwa lata. Mieszkam tu całe życie – nawet tu studiowałem. Na UCLA. Nie jestem żonaty. Nie mam dzieci. Pracuję…
– Rozwiódł się pan?