Zakończyłem rozmowę, nie wdając się w dłuższą dyskusję, a potem zadzwoniłem do Earla. Musiał mieć w uszach słuchawki iPoda, bo odezwał się dopiero po siedmiu dzwonkach.
– Czekam na ciebie – powiedziałem. – Pojedziemy za wzgórze.
Zamknąłem telefon i wstałem z ławki. Idąc w stronę przejścia między gmachami sądu, skąd miał mnie zabrać Earl, czułem gniew.
Na Rouleta, na Levina, a przede wszystkim na siebie. Miałem jednak świadomość, że sytuacja ma też dobre strony. Byłem pewien tylko jednego – że moja licencja i dzień wielkiej zapłaty nie zniknęły z horyzontu. Sprawa miała się rozegrać do samego procesu, jeżeli Roulet nie zgodzi się na ofertę oskarżenia. A możliwość takiego rozstrzygnięcia była moim zdaniem podobna do możliwości, że w Los Angeles spadnie śnieg. Mogło do tego dojść, ale nie uwierzyłbym, dopóki bym tego nie zobaczył.
Rozdział 15
Kiedy bogacze z Beverly Hills chcą roztrwonić małą fortunę na odzież i biżuterię, jadą na Rodeo Drive. Kiedy chcą roztrwonić wielką fortunę na domy i mieszkania, idą kilka przecznic dalej, na Canon Drive, którą obsiadły ekskluzywne firmy handlu nieruchomościami prezentujące w swoich witrynach fotografie rezydencji wartych miliony dolarów, ustawione na złoconych stojakach jak dzieła Picassa czy van Gogha. Właśnie na tej ulicy w czwartek po południu znalazłem Windsor Residential Estates i Louisa Rouleta.
Gdy dotarłem na miejsce, Raul Levin już czekał – dosłownie.
Z butelką wody siedział w salonie jak w poczekalni, a Louis rozmawiał przez telefon w swoim gabinecie. Sekretarka, mocno opalona blondynka z fryzurą, która przesłaniała połowę jej twarzy jak kosa, poinformowała mnie, że szef przyjmie nas za kilka minut. Skinąłem głową i odszedłem od jej biurka.
– Możesz mi powiedzieć, co się dzieje? – zapytał Levin.
– Za chwilę, kiedy wejdziemy.
Po obu stronach salonu biegły rozciągnięte od sufitu do podłogi stalowe druty, na których zawieszono zdjęcia przedstawiające nieruchomości na sprzedaż wraz z opisami. Udając, że oglądam domy, na które nie będzie mnie stać nawet za sto lat, ruszyłem w głąb korytarza prowadzącego do części biurowej. Dostrzegłem uchylone drzwi i usłyszałem głos Louisa Rouleta. Ze strzępków rozmowy wywnioskowałem, że umawia się z pośrednikiem na pokaz rezydencji przy Mulholland Drive, oświadczał rozmówcy, że klient życzy sobie pozostać anonimowy. Spojrzałem na Levina, który wciąż siedział w głębi salonu.
– Dość tych bzdur – oznajmiłem, dając mu znak.
Przeciąłem korytarz i wkroczyłem do luksusowo urządzonego gabinetu Rouleta. Na podręcznym biurku piętrzyły się dokumenty i katalogi ofert. Ale Rouleta przy nim nie było. Siedział na prawo od biurka rozparty na kanapie, z papierosem w jednej i telefonem w drugiej ręce. Zmierzył mnie zaskoczonym spojrzeniem. Przypuszczałem, że sekretarka nawet nie raczyła go zawiadomić o naszej wizycie.
Levin wszedł za mną, a za jego plecami ukazała się sekretarka, która biegła truchtem, aby nas dogonić. Blond kosa kołysała się niebezpiecznie i bałem się, czy nosa jej nie utnie.
– panie Roulet, przepraszam, ci panowie właśnie weszli…
– Liso, muszę kończyć – powiedział do telefonu Roulet. – Zadzwonię później.
Odłożył słuchawkę na szklany blat stolika.
– W porządku, Robin – rzekł. – Możesz nas zostawić.
Odprawił sekretarkę niedbałym gestem. Robin spojrzała na mnie, jak gdybym był łanem pszenicy, który miała ochotę skosić swoją blond fryzurą, a potem wyszła. Zamknąłem drzwi i popatrzyłem na Rouleta.
– Co się stało? – spytał. – Już po wszystkim?
– Akurat – odparłem.
Miałem w ręku teczkę z dowodami oskarżenia. Raport z analizy broni był na wierzchu. Rzuciłem ją na stolik obok kanapy.
– Udało mi się tylko ośmieszyć się przed prokuratorem. Nie wycofają zarzutów i prawdopodobnie czeka nas proces.
Rouletowi zrzedła mina.
– Nie rozumiem – powiedział. – Mówiłeś, że go zgnoisz i zmieszasz z błotem.
– Najgłupszym gnojkiem okazałem się ja. Bo znowu nie byłeś ze mną szczery.
Spoglądając na Levina, dodałem:
– I dlatego, że dałeś się podejść.
Roulet otworzył teczkę. Zobaczył kolorową fotografię noża z krwią na czarnej rękojeści i czubku ostrza. Nie był to ten sam nóż, który pierwszego dnia sprawy w biurze Dobbsa pokazał nam Levin na kserokopii uzyskanej ze swoich policyjnych źródeł.
– Cholera, co to jest? – zdziwił się Levin, patrząc na zdjęcie.
– Nóż. Ten prawdziwy, który Roulet miał przy sobie, gdy poszedł do Reggie Campo. Z jej krwią i na dodatek z jego inicjałami.
Levin usiadł na kanapie obok Rouleta. Ja stałem, patrząc na nich z góry. Zacząłem od Levina.
– Poszedłem dzisiaj do prokuratora, żeby go załatwić na cacy, a skończyło się tak, że to on mnie załatwił. Tym. Kto był twoim źródłem, Raul? Bo wyraźnie dał ci znaczoną talię.
– Czekaj. To nie jest…
– Nie, nie będę czekał. Raport o tym nożu, którego właściciela niby nie da się ustalić, był lipny. Podrzucili ci go do papierów jak śmierdzące jajo. Żeby nas zmylić, co im się zresztą udało, bo wparowałem tam pewien, że już wygrałem, i dałem mu wideo z „Morgan's”. Wyciągnąłem je jak królika z kapelusza, myśląc, że to będzie bomba. Tyle że numer mi nie wyszedł. Niech to szlag.
– To goniec – powiedział Levin.
– Co?
– Goniec. Nosi papiery między policją a prokuraturą. Mówię mu, która sprawa mnie interesuje, a on kopiuje odpowiednie akta.
– No więc widocznie dobrali mu się do tyłka i świetnie go wykorzystali. Lepiej do niego zadzwoń i powiedz mu, że jeżeli będzie szukał adwokata, na mnie niech nie liczy.
Zorientowałem się, że spaceruję nerwowo przed kanapą, ale się nie zatrzymałem.
– Teraz ty – zwróciłem się do Rouleta. – Dostaję prawdziwy raport i dowiaduję się, że to nie tylko nóż zrobiony na zamówienie, ale że właściciela można bez trudu ustalić, bo są na nim twoje cholerne inicjały! Znowu mnie okłamałeś!
– Nie kłamałem! – krzyknął Roulet. – Próbowałem ci powiedzieć. Mówiłem, że to nie mój nóż. Mówiłem dwa razy, ale nikt mnie nie słuchał.
– W takim razie powinieneś wyjaśnić, co miałeś na myśli. Jeżeli mówisz, że to nie twój nóż, to jak jakbyś powiedział, że tego nie zrobiłeś. Powinieneś powiedzieć: „Hej, Mick, z tym nożem może być problem, bo na tym zdjęciu jest jakiś inny”. Myślałeś, że ci się upiecze?
– Proszę, trochę ciszej – zaprotestował Roulet. – W salonie mogą być klienci.
– Nic mnie to nie obchodzi! W dupie mam twoich klientów. Jak cię zamkną, nie będziesz potrzebował już żadnych klientów. Nie rozumiesz, że nóż przebija wszystkie nasze karty? Wziąłeś broń na spotkanie z prostytutką. Nikt ci tego noża nie podrzucił. Był twój.
Czyli wersję o pułapce możemy sobie wsadzić… Jak możemy utrzymywać, że we wszystko cię wrobiła, jeśli prokurator udowodni, że kiedy do niej wchodziłeś, miałeś przy sobie ten nóż?
Nie odpowiedział, ale nie dałem mu zbyt wiele czasu do namysłu.
– Zrobiłeś to, kurwa, i mają to jak na dłoni – powiedziałem, celując w niego palcem. – Nic dziwnego, że nie zawracali sobie głowy żadnym śledztwem w barze. Po co im śledztwo, skoro mają twój nóż i odciski twoich zakrwawionych palców.
– Nie zrobiłem tego! Wrobiła mnie. Powtarzam, NIE ZROBIŁEM!
To wszystko…
– I kto teraz krzyczy? Słuchaj, nie obchodzi mnie, co powiesz.
Nie mogę pracować z klientem, który mi kłamie, który nie rozumie, że w jego interesie jest informowanie adwokata o wszystkim. Prokurator składa ci ofertę i moim zdaniem powinieneś ją przyjąć.
Roulet wyprostował się i chwycił leżącą na stoliku paczkę papierosów. Wyciągnął jednego i zapalił od trzymanego jeszcze w ręku niedopałka.
– Nie przyznam się do czegoś, czego nie zrobiłem – powiedział zaskakująco spokojnym tonem, zaciągnąwszy się głęboko dymem.
– Siedem lat. Wyjdziesz po czterech. Propozycja obowiązuje do sprawy w poniedziałek, a potem koniec. Przemyśl to, a potem daj mi znać, że się zgadzasz.