Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Środa, 25 maja

Rozdział 38

Po bezsennej nocy spędzonej w kiepskim łóżku hotelowym wczesnym rankiem dotarłem na salę rozpraw, ale nie zastałem komitetu powitalnego. Nie czekali na mnie detektywi z Glendale z uśmiechem i nakazem aresztowania. Przechodząc przez wykrywacz metalu, odetchnąłem z ulgą. Byłem ubrany w ten sam garnitur co poprzedniego dnia, lecz miałem nadzieję, że nikt tego nie zauważy.

Włożyłem czystą koszulę i krawat. W bagażniku lincolna mam mały zapas na letnie dni, kiedy jeżdżę przez pustynię i klimatyzacja w samochodzie odmawia posłuszeństwa.

Wchodząc na salę sędzi Fullbright, ze zdziwieniem zobaczyłem, że nie jestem pierwszym aktorem procesu, który zjawił się na miejscu. W ławach dla publiczności stał Minton, instalując ekran do prezentacji. Ponieważ sale rozpraw projektowano przed nadejściem ery prezentacji wspomaganych komputerowo, nie było w nich dobrego miejsca na dwunastostopowy ekran, który byłby widoczny dla przysięgłych, sędziego i prawników. Minton musiał więc wykorzystać sporą część widowni i każdy, kto usiadłby za ekranem, nie mógłby oglądać przedstawienia.

– Ranny ptaszek – powiedziałem do Mintona.

Uniósł wzrok znad ekranu i zrobił zdziwioną minę, widząc mnie tak wcześnie.

– Muszę to opracować logistycznie. Mnóstwo z tym roboty.

– Zawsze możesz skorzystać ze staroświeckiej metody i mówić do przysięgłych, patrząc na nich.

– Nie, dzięki. Wolę to. Rozmawiałeś z klientem o mojej ofercie?

– Tak. Nie kupił. Postanowiliśmy dograć to do końca.

Postawiłem na stole aktówkę, zastanawiając się, czy fakt, że Minton przygotowuje scenę do swojego końcowego występu, oznacza, że zrezygnował z montowania jakiejkolwiek zagrywki. Przeniknął mnie dreszcz paniki. Spojrzałem na stół prokuratorski, ale nie dostrzegłem niczego, co pozwoliłoby poznać plany Mintona. Wiedziałem, że zawsze mogę go spytać wprost, ale do końca chciałem udawać pewność siebie.

Wolnym krokiem podszedłem do biurka woźnego, aby pogadać z Billem Meehanem, zastępcą szeryfa przydzielonym do sali sędzi Fullbright. Zobaczyłem przed nim stertę przeróżnych dokumentów.

Powinien mieć wokandę i listę aresztantów, których rano przywieziono do sądu.

– Bill, idę po kawę. Przynieść ci coś?

– Nie, dzięki. Mam dość kofeiny. Przynajmniej na razie.

Z uśmiechem pokiwałem głową.

– Masz tu listę aresztowanych? Mogę zerknąć i zobaczyć, czy są na niej jacyś moi klienci?

– Jasne.

Podał mi kilka spiętych kartek. Był to spis nazwisk wszystkich więźniów przebywających teraz w celach sądowych. Przy każdym wpisano salę, w której aresztowany miał się stawić. Z najbardziej nonszalancką miną, na jaką było mnie stać, przebiegłem wzrokiem listę i szybko odnalazłem Dwayne'a Jeffeiyego Corlissa. Kapuś Mintona miał się stawić na sali sędzi Fullbright. O mały włos z piersi nie wydarło mi się głośne westchnienie ulgi, ale zdołałem je opanować. A więc Minton zamierzał jednak wykonać ruch, który starannie zaplanowałem.

– Coś nie tak? – spytał Meehan.

Spojrzałem na niego, oddając mu listę.

– Nie, dlaczego pytasz?

– Nie wiem. Po prostu wyglądasz, jakby coś się stało.

– Nic się nie stało. Na razie.

Zszedłem do bufetu na drugim piętrze. Gdy stałem w kolejce, by zapłacić za kawę, zobaczyłem Maggie McPherson, która od wejścia skierowała się do termosów z kawą. Zapłaciłem i zaszedłem ją od tyłu w chwili, gdy wsypywała do kubka proszek z różowej torebki.

– „Sweet 'N Low” – powiedziałem. – Moja była żona zawsze lubiła słodycze, byle nie tuczące.

Odwróciła się.

– Przestań, Haller.

Powiedziała to jednak z uśmiechem.

– Cholera, Haller, przestań – uzupełniłem. – Tak też mawiała moja była żona. Bardzo często.

– Co tu robisz? Nie powinieneś siedzieć na szóstym i czyhać na dobry moment, żeby odłączyć Mintonowi komputer?

– Nie mam się czego obawiać. Powinnaś tam wpaść i sama zobaczyć. Stara szkoła kontra nowa szkoła, odwieczna bitwa.

– Nie sądzę. To ten sam garnitur, który miałeś wczoraj?

– Tak, przynosi mi szczęście. Ale skąd wiesz, w co byłem wczoraj ubrany?

– Och, zajrzałam do sali Fullterier na parę minut. Byłeś zbyt zajęty przesłuchiwaniem swojego klienta, żeby mnie zauważyć.

Ucieszyłem się w duchu, że zwróciła uwagę na mój garnitur. To musiało coś znaczyć.

– Dzisiaj rano też mogłabyś zajrzeć.

– Dzisiaj nie mogę. Mam za dużo pracy.

– Co robisz?

– Przejmuję morderstwo od Andy'ego Seville'a. Odchodzi i zaczyna prywatną praktykę i wczoraj podzielili jego sprawy. Mnie dostała się ta lepsza.

– To miło. Czy oskarżony nie potrzebuje przypadkiem adwokata?

– Nie ma mowy, Haller. Nie zamierzam stracić przez ciebie już żadnej sprawy.

– Żartowałem. Mam co robić.

Zamknęła gorący kubek przykrywką i podniosła, trzymając go przez kilka serwetek.

– Ja też. Chciałabym ci życzyć powodzenia, ale nie mogę.

– Tak, wiem. Lojalność wobec firmy. Tylko pociesz Mintona, kiedy wróci do was na tarczy.

– Postaram się.

Wyszła z bufetu, a ja usiadłem przy pustym stoliku. Miałem jeszcze piętnaście minut do rozpoczęcia rozprawy. Wyciągnąłem komórkę i zadzwoniłem do swojej drugiej byłej żony.

– Lorna, to ja. Corliss wchodzi do gry. Jesteś gotowa?

– Jestem.

– Dobrze, tylko się upewniam. Zadzwonię do ciebie.

– Powodzenia, Mickey.

– Dzięki. Przyda się. Czekaj na następny telefon.

Rozłączyłem się i chciałem już wstać, gdy ujrzałem detektywa Howarda Kurlena, który zmierzał w moją stronę, mijając slalomem stoliki. Człowiek, który wsadził za kratki Jesusa Menendeza, nie wyglądał, jakby wpadł tu na kanapkę z masłem orzechowym i sardynkami. Trzymał w ręku złożony dokument. Gdy dotarł do mnie, rzucił papier na stół obok mojej kawy.

– Co to za bzdura? – zapytał ostro.

Zacząłem rozkładać kartkę, choć dobrze wiedziałem, co na niej jest.

– Wygląda mi na wezwanie do sądu, detektywie. Sądziłem, że sam pan się domyśli.

– Wiesz, co mam na myśli, Haller. Co to ma być? Nie mam nic wspólnego z tą sprawą i nie zamierzam brać udziału w żadnych twoich brudnych gierkach.

– Nie chodzi o żadne moje brudne gierki. Dostał pan wezwanie na świadka i ma pan być przesłuchany w ramach repliki obrony.

– Repliki na co? Mówiłem już, że nie brałem żadnego udziału w tej sprawie. Śledztwo prowadził Marty Booker, z którym właśnie rozmawiałem. Powiedział, że to na pewno jakaś pomyłka.

Skwapliwie przytaknąłem.

– Wie pan co, lepiej będzie, jak wejdzie pan na salę i usiądzie.

Jeżeli to rzeczywiście pomyłka, postaram się jak najszybciej ją wyjaśnić. To powinno potrwać najwyżej godzinę. Potem będzie pan mógł wyjść i dalej ścigać bandytów.

– Może zrobimy inaczej. Wyjdę od razu, a ty sobie możesz wszystko wyjaśniać, kiedy zechcesz.

– Nie mogę tego zrobić, detektywie. To urzędowe wezwanie do sądu i musi się pan stawić, chyba że wcześniej zostanie pan zwolniony z tego obowiązku. Powtarzam, wyjaśnię to jak najszybciej.

Oskarżenie ma jednego świadka, potem jest moja kolej i natychmiast się tym zajmę.

– To jakaś kompletna bzdura.

Odwrócił się i wymaszerował z bufetu. Wezwanie zostawił na stoliku – na szczęście dla mnie, bo było lipne. Nie zgłosiłem tego asystentce sędzi, a nagryzmolony pod spodem podpis został wykonany moją ręką.

Bzdura czy nie, nie podejrzewałem, by Kurlen opuścił sąd. Był człowiekiem rozumiejącym prawo i obowiązek. Kierował się nimi przez całe życie. Na to właśnie liczyłem. Kurlen będzie na sali, dopóki nie zostanie zwolniony. Albo zrozumie, po co go wezwałem.

75
{"b":"115317","o":1}