– Nie martw się. Sam się tym zajmę.
Tak brzmiała żelazna odpowiedź, lecz tym razem zabrakło jej udawanej szczerości i humoru. Levin odpowiedział mi mechanicznie.
Mijając nasz stolik, kelnerka położyła rachunek, nie racząc nam podziękować. Rzuciłem kartę kredytową, nawet nie patrząc na jego wysokość. Chciałem jak najszybciej wyjść.
– Chcesz, żeby ci zapakowała stek? – spytałem.
– Nie trzeba – odrzekł Levin. – Chyba na razie straciłem apetyt.
– A twój pies obronny?
– Faktycznie. Zapomniałem o Brunie.
Rozejrzał się za kelnerką, aby poprosić o pudełko.
– Mój też możesz zabrać – powiedziałem. – Nie mam psa.
Rozdział 21
Mimo zamroczenia wódką udało mi się pokonać slalom Laurel Canyon, nie rozbijając po drodze lincolna i unikając spotkania z policją. Mój dom stoi na Fareholm Drive, która pnie się w górę wzniesienia w bok od południowego wylotu kanionu. Wszystkie budynki ciągną się szeregiem równo z linią ulicy i kłopot sprawił mi jedynie samochód terenowy, który jakiś głupek zaparkował przed moim garażem, uniemożliwiając wjazd. Parkowanie na wąskiej ulicy nigdy nie jest łatwe, a przestrzeń przed moim garażem zwykle jest zbyt kusząca, zwłaszcza w weekend wieczorem, kiedy zawsze któryś sąsiad urządza przyjęcie.
Minąłem swój dom i jakieś półtorej przecznicy dalej znalazłem miejsce na lincolna. Im bardziej oddalałem się od domu, tym bardziej byłem wściekły na właściciela terenówki. Wyobraźnia podsuwała mi różne obrazy: od naplucia na szybę, przez stłuczenie bocznego lusterka po przebicie opon i wgniecenie kopniakiem blach z boku. Ograniczyłem się jednak do wypisania na kartce spokojnie brzmiącej informacji: „To nie jest miejsce parkingowe! Następnym razem samochód zostanie odholowany”. W końcu nigdy nie wiadomo, kto w Los Angeles jeździ takim autem, a jeżeli zaczniesz grozić kierowcy za parkowanie przed swoim domem, będzie już wiedział, gdzie mieszkasz.
Kiedy wróciłem pod dom i zacząłem wsuwać liścik pod wycieraczkę samochodu intruza, zauważyłem, że to range rover. Dotknąłem maski, ale silnik wydawał się zimny. Spojrzałem w okna swojego domu, lecz były ciemne. Przycisnąłem złożoną kartkę wycieraczką i ruszyłem po schodkach na werandę. Byłem niemal pewien, że ujrzę Louisa Rouleta siedzącego na jednym ze składanych krzesełek i napawającego się widokiem mrugających światełek odległego miasta, ale go nie było.
Stanąłem w rogu werandy i spojrzałem na miasto. Właśnie przez ten widok postanowiłem kupić dom. Za progiem wszystko było zwyczajne i przestarzałe, ale widok Hollywood Boulevard z werandy przed wejściem mógł obudzić milion marzeń. Pierwszą ratę zapłaciłem za honorarium z ostatniej sprawy licencyjnej. Kiedy się już jednak wprowadziłem i na horyzoncie nie pojawiała się żadna nowa licencja, wycofałem wkład, decydując się na drugą hipotekę, prawdę mówiąc, co miesiąc z trudem udawało mi się uzbierać na spłatę raty. Musiałem się pozbyć tego ciężaru, ale widok z werandy po prostu mnie paraliżował. Przypuszczałem, że kiedy przyjdą z nakazem przejęcia domu i zabiorą mi klucz, wciąż będę się gapił na miasto.
Wiem, jakie to może nasuwać pytanie. Chociaż ledwie udaje mi się zachować płynność finansową, czy to sprawiedliwe, żeby po rozwodzie adwokat kupował dom na wzgórzu z widokiem za milion dolarów, a jego była żona prokuratorka z córką zostawała w małym mieszkaniu w Dolinie? Otóż Maggie McPherson mogłaby kupić dom, jaki by sobie życzyła, a ja pomógłbym jej na miarę swoich możliwości. Ale Maggie nie zgodziła się na przeprowadzkę, bo czekała na awans do prokuratury w śródmieściu. Kupno domu w Sherman Oaks czy gdziekolwiek indziej oznaczałoby niewłaściwy sygnał wysłany jej przełożonym. Uznaliby, że decyzja o osiedleniu się na stałe wynika z jej poczucia satysfakcji. Moja była żona nie chciała na zawsze zostać Maggie McPershing z Van Nuys. Nie chciała być lekceważona przez Johna Smithsona i jego młode wilczki. Była ambitna i pragnęła dostać się do centrum, gdzie podobno najzdolniejsi i najlepsi oskarżali w najważniejszych sprawach. Nie mogła zaakceptować banalnej prawdy, że im jesteś lepszy, tym większe zagrożenie stanowisz dla zwierzchników, zwłaszcza jeśli pochodzą z wyborów. Wiedziałem, że Maggie nigdy się nie doczeka zaproszenia ze śródmieścia. Była po prostu za dobra.
Od czasu do czasu docierało to do niej i wtedy wybuchała w najmniej oczekiwanych momentach. Rzucała jakąś kąśliwą uwagę na konferencjach prasowych lub odmawiała współpracy w śledztwie prowadzonym w centrum. Albo po pijanemu w rozmowie z adwokatem i swoim byłym mężem ujawniała jakiś szczegół sprawy, o którym nie powinna mówić.
Usłyszałem dobiegający z domu dzwonek telefonu. Zacząłem niezdarnie manipulować kluczem w zamku, spiesząc się, żeby zdążyć odebrać. Dostęp do numerów moich telefonów przypomina piramidę. Numer z książki telefonicznej zna lub może poznać każdy, piętro wyżej jest numer komórki, który rozdałem najważniejszym kolegom, detektywom, poręczycielom, klientom i innym trybikom machiny. Mój numer domowy znajdował się na szczycie piramidy, znało go bardzo niewiele osób. Żaden klient i żaden prawnik z wyjątkiem jednego.
Wpadłem do środka i złapałem słuchawkę telefonu w kuchni, za. nim włączyła się poczta głosowa. Dzwonił jedyny prawnik, który znał numer. Maggie McPherson.
– Dostałeś moje wiadomości?
– Odsłuchałem jedną w komórce. Coś się stało?
– Nic się nie stało. Wcześniej zostawiłam ci wiadomość na domowym.
– Och, nie było mnie cały dzień. Dopiero wszedłem.
– Gdzie byłeś?
– Najpierw poleciałem do San Francisco, a potem zjadłem kolację z Raulem Levinem. Masz coś przeciwko temu?
– Po prostu jestem ciekawa. Co miałeś w San Francisco?
– Klienta.
– Czyli tak naprawdę pojechałeś do San Quentin i z powrotem.
– Zawsze byłaś dla mnie zbyt inteligentna, Maggie. Nigdy nie dałaś się nabrać. Dzwonisz z jakiegoś konkretnego powodu?
– Chciałam tylko sprawdzić, czy dotarły do ciebie moje przeprosiny. I zapytać, czy chcesz gdzieś jutro iść z Hayley.
– Tak na obydwa pytania. Ale nie musisz mnie za nic przepraszać, Maggie, i powinnaś o tym wiedzieć. To ja przepraszam za to, jak się zachowałem przed wyjściem. Jeżeli moja córka chce się jutro ze mną zobaczyć, to ja tym bardziej chcę. Powiedz jej, że pójdziemy na molo albo do kina.
– Prawdę mówiąc, chciałaby iść do galerii handlowej.
Powiedziała to tak niepewnie, jakby wchodziła na grząski grunt.
– Do galerii? Świetnie. Zabiorę ją do galerii. Co złego jest w galerii handlowej? Chodzi jej o coś konkretnego?
Nagle zwróciłem uwagę na obcy zapach w domu. Zapach dymu.
Stojąc na środku kuchni, sprawdziłem kuchenkę i piekarnik. Były wyłączone. Nie mogłem się ruszyć z kuchni, bo telefon nie był bezprzewodowy. Rozciągając kabel, podszedłem do drzwi i pstryknąłem światło w jadalni. Była pusta, a lampa oświetliła sąsiednie pomieszczenie – salon, przez który przeszedłem, wchodząc do domu.
Pokój też wydawał się pusty.
– Mają tam takie stoisko, gdzie można zrobić własnego misia, wybrać kolor, futerko, głos, a do środka wkładają małe serduszko.
Po prostu śliczne.
Chciałem jak najszybciej skończyć rozmowę i spenetrować dalszą część domu.
– Dobrze. Pójdziemy tam. Na którą się umówimy?
– Pomyślałam sobie, że najlepiej będzie koło południa. Może najpierw zjemy lunch.
– Zjemy?
– To ci będzie przeszkadzało?
– Nie, Maggie, absolutnie nie. A więc przyjdę w południe.
– Świetnie.
– To do zobaczenia.
Odłożyłem słuchawkę, zanim zdążyła się pożegnać. Miałem w domu broń, ale to był okaz kolekcjonerski, z którego nigdy w życiu nie strzelałem. Trzymałem pistolet w kasetce w sypialni w głębi domu.
Cicho otworzyłem szufladę w kuchni i wyciągnąłem krótki, ale ostry nóż do steków. Potem ruszyłem przez salon w stronę korytarza prowadzącego na tył domu. W korytarzu było troje drzwi. Do sypialni, łazienki i drugiej sypialni, w której urządziłem domowy gabinet – moją jedyną kancelarię z prawdziwego zdarzenia.