Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Bishop patrzył na nieruchome ciało leżące w wannie. Wytrzeszczonymi oczami wpatrywała się w niego biała, wykrzywiona twarz.

W ciągu kilku minionych lat wielokrotnie rozmawiał z Crouchleyem. Ich dyskusje dotyczyły wyłącznie stanu zdrowia Lynn – jego poprawy czy też, jak się później okazało, pogarszania się – i prowadzone były wyłącznie na gruncie zawodowym. Nie mógł nawet powiedzieć, czy kiedykolwiek lubił tego mężczyznę, jego podejście do ludzi było, zdaniem Bishopa, trochę za bardzo bezosobowe, ale cenił go jako lekarza i szybko zrozumiał, że poświęcenie tego człowieka dla pacjentów przekraczało jego obowiązki zawodowe. A w końcu zwrócili się przeciwko niemu.

Czy te dwie kobiety, które wpuściły Bishopa, były pacjentkami? Chyba nie. Wydawało mu się, że nie kieruje nimi obłęd. Czy były narzędziami Pryszlaka, tak jak Braverman i jego żona? Możliwe. Opanowały dom, robiąc z pacjentów swoich sprzymierzeńców i mordując tych członków personelu, którzy nie poddali się temu nowemu, śmiertelnemu szaleństwu. Później zmusiły Crouchleya, aby do niego zadzwonił. Potem przyciągnęły go tu i utopiły.

Crouchley miał otwarte usta, ostatnie pęcherzyki życiodajnego powietrza wydobyły się z jego płuc, przebijając się na powierzchnię. Jego jasne włosy wyglądały pod wodą jak wodorosty. Chociaż już nie żył, na jego twarzy wciąż malował się strach.

Łomotali teraz w drzwi, śmiejąc się i wykrzykując jego imię, urągając mu, że boi się wyjść. Małe, wzmocnione drutem okno było na poziomie jego twarzy i zobaczył, tak jak się spodziewał, że rama była umocowana w ścianie. Zrozpaczony rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby je rozwalić, ale w łazience nie było żadnych sprzętów. Mógłby użyć krzesła, lecz tylko ono blokowało drogę napastnikom. Coraz mocniej walono w drzwi i rytm uderzeń stał się bardziej stanowczy, tak jakby tłum cofnął się i dopuścił kogoś, kto kopał w nie, usiłując je wyważyć. Zadrżało pochylone krzesło.

Ożyła w nim nikła nadzieja, kiedy zobaczył zawieszony nad kaloryferem wieszak na ręczniki. Wykonany z chromu i dostatecznie ciężki, by przyniósł pożądany efekt, gdy się go odczepi. Zawieszony na nim duży ręcznik ześlizgnął się na podłogę, kiedy podniósł wieszak na wysokość ramienia. Trzymając jedną rękę za trójkątnym hakiem, drugą – ściskając długą metalową rurkę, Bishop, ślizgając się w kałużach wody, podbiegł do okna i uderzył wieszakiem w matowe szkło.

Ukazała się postrzępiona dziura; szkło pękło, ale wciąż trzymał je wzmacniający drut. Bishop wyciągnął wieszak i pchnął nim jeszcze raz. Drut trzymał nadal.

Krzesło zatrzęsło się.

Pchnął raz jeszcze.

Nogi krzesła przesunęły się.

I jeszcze raz.

Znowu drgnęły.

Tym razem hak, umocowany na końcu wieszaka, zaplątał się w drucianą siatkę i Bishop pociągnął go do siebie, kręcąc hakiem, by zaplątać go mocniej, wciągając w głąb łazienki drut z przyczepionymi doń odłamkami szkła, napinając go, aż trzasnął; puścił wieszak, by wepchnąć palce w małe dziury, nie zwracając przy tym uwagi na ostry ból, jaki sprawiał mu wrzynający się w ciało drut, szarpiąc jak oszalały, słysząc skrzypienie krzesła na wilgotnej podłodze łazienki, czując na twarzy powiew chłodnego, nocnego powietrza wpadającego przez otwór, który – w miarę jak szkło i drut puszczały – stawał się coraz szerszy, czując coraz – silniejszy przeciąg, który wzmógł się jeszcze, gdy otworzyły się drzwi z tyłu, wyszarpując i wykręcając drut i szkło, widząc, że ma dość miejsca, by się przecisnąć.

…poczuł ręce na ramionach…

Szarpali pazurami jego ciało, wlokąc go po podłodze, ich wrzaski dźwięczały mu w głowie, odbijając się od wyłożonych kafelkami ścian. Kopał na oślep, jego krzyki łączyły się z ich wrzaskami. Zwalili się na niego, przygniatając mu nogi swoimi nogami. Czyjaś ręka sięgnęła do jego otwartych ust, próbując wyrwać mu z gardła język. Ugryzł mocno, zdążył poczuć smak krwi, zanim grzebiące palce nie uwolniły się w popłochu. Krzyknął, gdy rozdzierający ból przeszył mu pachwinę, a dłonie szaleńca zamknęły się w bezlitosnym uścisku. Rozerwano mu koszulę i ostre paznokcie szarpały jego pierś, rozdrapując skórę i żłobiąc krwawe, postrzępione rowki.

Trzymali go za nadgarstki. Nawet w tym zamieszaniu czuł, że ktoś wykręca mu palce jednej ręki, usiłując złapać je zębami. Zanim im się to udało, uniesiono jego wijące się ciało, trzymając je mocno. Otaczały go dzikie, obłąkane twarze, ujrzał w przelocie stojące w drzwiach dwie kobiety: wysoką i niską. Ich uśmiechy nie były groźne, tylko miłe.

Wygiął się w łuk. Okrągłe światło u sufitu jak ogromne słońce wypełniało pole jego widzenia niemal go oślepiając. Poraził go strach, gdy rzucili go na dół i woda pochłonęła jego ciało. Krztusił się, gdy wypełniała kanały nosa i gardła, wypychając powietrze w ogromnych, wybuchających bańkach. Padające z góry światło załamywało się w szalone wzory, kiedy burzyła się poruszana gwałtownie powierzchnia wody, i zobaczył niewyraźne sylwetki tych, którzy pochylali się nad wanną i przyciskali go do dołu. Pod nim poruszało się ciało martwego mężczyzny.

Niedorzeczna myśl, że Crouchley zaczyna nagle wracać do życia, przeraziła go jeszcze bardziej, mimo iż resztki rozsądku, które w nim pozostały, mówiły mu, że to tylko wzburzona woda porusza ciałem. Dźwignął się, pokonując opór przytrzymujących go rąk, siłą wypychając głowę na powierzchnię. Kaszląc, wypluł z płuc wodę, powstrzymując jednocześnie wymioty i gwałtownie łapiąc powietrze. Chwycili go za głowę i znów cisnęli do dołu, ręce szarpały go za nogi, aby wciągnąć go na dno. Woda zalała mu twarz, zakrywając brodę, oczy, nos. Znów znalazł się pod jej powierzchnią, świat nagle ucichł, krzyki dźwięczały tylko w jego wyobraźni. Jego ręce wyciągnęły się do góry, na brzeg wanny, i ostry ból uzmysłowił mu, że ktoś w nie wali. Szybko zabrał je ze śliskiej, emaliowanej powierzchni. Zamajaczył nad nim cień i poczuł na piersi przygniatający ciężar. Nagle inny ciężar przycisnął jego biodra do leżącego pod nim ciała. Stali na nim.

Tracił oddech, ciężar na piersi wypychał mu z płuc powietrze. Zamknął oczy i ciemność przybrała czerwoną barwę. Jego wargi były mocno zaciśnięte, ale bąbelki powietrza stale znajdowały ujście. Podobnie jak ciało, tonął jego umysł i czuł, że spada pionowo w dół. Nie było już czerwieni, tylko głęboka, wciągająca go ciemność, i przeżywał teraz swój powtarzający się, koszmarny sen. Jego ciało zapadało się w głębinie, małe, białe plamki, które znał, były twarzami oczekujących go na dole. Chciał go Pryszlak. Ale Pryszlak nie żył. Mimo to Pryszlak chciał go.

Teraz znajdował się prawie dwa metry pod powierzchnią oceanu, jego ciało było nieruchome, już przestało się szarpać, pogodzone ze śmiercią. Ostatnia srebrzysta perła powietrza wyleciała z jego ust i rozpoczęła długą, pospieszną podróż na powierzchnię oceanu. Wiele, wiele twarzy czekało na niego w dole: uśmiechały się i przyzywały go po imieniu. Był pomiędzy nimi Pryszlak, który przyglądał mu się w milczeniu. Dominie Kirkhope pożerał go oczami. Braverman – mężczyzna, który próbował go zastrzelić – i jego żona śmiali się. Inni, niektórych rozpoznał ze swojej wizji w Beechwood, chcieli go dosięgnąć pomarszczonymi od wody rękami.

Nagle na twarzy Pryszlaka pojawiła się złość i pozostali przestali się uśmiechać. Teraz zaczęli jęczeć.

Bishop czuł, że unosi się do góry, szybko zbliżał się do powierzchni. Nagle przestraszył się, że gwałtowna zmiana ciśnienia uwięzi bąbelki azotu w tkankach jego ciała i spotka go to, czego boi się każdy płetwonurek: choroba spowodowana dekompresją – „napady bólów mięśniowych”.

Wtem znalazł się nad powierzchnią, woda lała mu się z ust, łapał powietrze, kiedy mógł, dusząc się, gdy woda napływała mu do gardła. Silne ręce trzymały go za klapy marynarki i poprzez huk w uszach posłyszał krzyczący głos:

– Pod nim jest jeszcze jeden.

Wyciągnięto go z wanny i pozwolono, by upadł na mokrą, wyłożoną kafelkami podłogę. Wciągał powietrze, kręciło mu się w głowie. Przed nim pojawiła się twarz Crouchleya, jego bezwładne ciało zwisało z brzegu wanny,z ust lała mu się woda, jakby to był koniec rury odpływowej.

43
{"b":"108253","o":1}